W Adwencie przed świętami bieliło się zawsze wapnem dom. Co jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia było na Pachówce w Żmiącej w latach 1943-1953?
Chciałabym wspomnieć i opisać zwyczaje związane z przeżywaniem świąt Bożego Narodzenia przez naszego Dziadka i nas.
Już od początku Adwentu zaczynały się przygotowania do świąt Bożego Narodzenia. My, dzieci, z kolorowej bibułki wyrabiałyśmy różne zabawki choinkowe, jak: łańcuchy, jeżyki, wisiorki różne, aniołki z sukienkami. Dziadek przestrzegał zasady, że przez Adwent szczególnie trzeba zadbać o krowy, aby nie zbiedły (schudły), żeby się przez cały rok dobrze trzymały (sierść lśniła).
Przez cały Adwent koniecznie codziennie śpiewało się głośno wczas rano godzinki do Matki Bożej - Najświętszej Maryi Panny Niepokalanie Poczętej. Śpiewali godzinki Dziadek z Mamą i my, dzieci, też musiałyśmy z nimi śpiewać, aż się na pamięć nauczyłyśmy. Na Roraty w powszednie dni czasem poszła Mama albo Dziadek, a w niedzielę kazałyśmy się o 4.00 nad ranem budzić i przed 5.00 wychodziłyśmy z Mamą do Ujanowic na 6.00. Było bardzo ciemno, więc zapalałyśmy latarnię naftową i brałyśmy ją z sobą, żeby przyświecić pod nogi.
Zawsze w Adwencie przed świętami bieliło się wapnem dom, kuchnię, izbę, wymiatało komin, wszystkie kąty, ściany z pajęczyn. Myło się okna i wszystkie sprzęty, meble, obrazy. Szorowało się w domu wszystkie podłogi. Potem robiło się wielkie pranie, oczywiście ręcznie, bo nie było prądu ani pralek. Bieliznę prasowało się żelazkiem na ogień i węgle z drzewa.
Archiwum rodzinne Autorka - Genowefa Kęder ok. 1953 roku.Przeważnie raz do roku tuczyło się wieprzka dla siebie na zabicie i tydzień przed świętami Bożego Narodzenia Dziadek robił świniobicie i wyrób wędlin, tj. kiełbasy, boczku wędzonego, kiszki, salcesonu, a sadło i słoninę pokrajaną w paski nasalało się. Najbardziej była potrzebna słonina i najlepiej, żeby była gruba i topna, bo musiała starczyć na omastę na cały rok. Ten dzień świniobicia był najcięższym dla całej rodziny - pracowitym dniem. Wszyscy Dziadkowi w tej pracy i wyrobach, gotowaniu musieliśmy pomagać. Ale za to była uciecha, że coś lepszego zjemy. Na drugi dzień Mama rozdzielała po trochu omasty, kiełbasy, kiszki, kości, mięsa i roznosiłyśmy to do rodziny i sąsiadów, do ok. 10 domów. Wszyscy dziękowali i mówili, że najlepiej smakuje podarowane. W sklepie nie można było kupić wędliny i omasty w czasie wojny i długo po wojnie. Ludzie we wsi między sobą po kryjomu zabijali świnie i sprzedawali omastę i wędlinę.
Dzień przed Wigilią Bożego Narodzenia Dziadek szedł do lasu (w nasze krzaki) z ręczną piłką i ścinał piękną jodełkę na choinkę. Przez okno i drzwi wypatrywałyśmy z niecierpliwością Dziadka, kiedy i jaką przyniesie choinkę. Jeśli był duży śnieg, to trzeba było długo czekać na Dziadka, bo w lesie musiał drzewka otrzepywać ze śniegu, aby wybrać równą i ładną jodełkę w gąszczach rosnącą, a nie w placu. Czasem mu się udało przegnać chłopców od Ujanowic, Kobyłczyny, którzy masowo ścinali drzewka jodełki w naszym lesie, a która im się nie spodobała, to podciętą porzucali w lesie.
Dziadek wreszcie z choinką przychodził, a my z radością wkoło oglądaliśmy to drzewko, dziwując się, że takie ładne. Dziadek, gdy nieco z drogi odpoczął, zjadł obiad, to tę choinkę nieco przycinał, jak była za duża, i obstawiał ją w specjalne do tego zrobione drewniane krzyże. Dziadek również z lasu przynosił pod pachą gałęzi jodłowych na nowe "pomiętło" (miotłę), bo tylko taką się dawniej izbę, kuchnię, sień zamiatało. Również jodłowe "pomietło" służyło do wymiatania pieca z popiołu i ognia po napaleniu pieca przed wsadzaniem chleba.
Archiwum rodzinne Rok ok. 1938. Na Pachówce przed figurą Matki Bożej. Od lewej: 2 - Wincenty Rosiek, dziadek, 3 - Jadwiga Augustyn, 4 - Tadeusz Augustyn, 5 - Maria Rosiek-Augustyn, matka, 6 - Genowefa Augustyn (obecnie Kęder), 7 - Celina Rosiek, 8 - Stanisław Augustyn, ojciec.Nasza Mama przesiewała jeszcze przez sitko mąkę i robiła w dzieży rozczyn z drożdży i mąki na chleb. W drugim dużym garnku emaliowanym tylko z pszennej ładnej mąki i drożdży na mleku robiła rozczyn na kołacz i "buktę". Tę dzieżę i garnek z "zacyną" kładła w ciepłym miejscu na piecu, aby wyrosły, na kilka godzin. Jeśli ten rozczyn na chleb był robiony z żytniej mąki, to trzeba było tę "zacynę" zakwasić specjalnym zakwasem pozostawionym w dzieży z poprzedniego pieczenia chleba. Również żeby chleb był dłużej świeży i smaczniejszy, Mama do rozczynu dodawała gotowane, przetarte przez durszlak ziemniaki. Mąkę na zamieszkę chleba i kołacza Mama wcześniej przynosiła, koło pieca stawiała, aby mąka się wygrzała. Następnie Mama przynosiła sosnowego drewna, specjalnie latem przyszykowanego do chlebowego pieca - dwa naręcza. Nakładłszy drobnych szczypek na rozpałkę do chlebowego pieca, robiąc znak krzyża, rozpalała ogień w piecu, dokładając grubych szczyp.
Potem zdejmowała dzieżę z rozczynem chleba z pieca, kładąc ją na ławie, znów robiła znak krzyża nad dzieżą, wsypywała dwie garście soli i tyle mąki, aby po wymieszaniu ciasto na chleb było ani nie za gęste, ani nie za rzadkie, aby później dobrze dało się dzielić, zwalać na "nieckach" w mące i kłaść je na okrągłych chlebowych koszyczkach plecionych, szytych ze słomy. Następnie Mama miesiła pszenną mąką rozczyn w garnku na kołacze. Ale wcześniej ubierała tego zaczynu do dużej miski, wbijała kilka jajek, dokładała cukru, topionego masła, cukru waniliowego, cynamonu i wszystko dokładnie miesiła, aż ciasto od ręki odchodziło, i to ciasto "lepsze" wkładała do dwóch dużych blaszek "brytfann" na "bukty". Potem gęsim piórkiem smarowała to ciasto białkiem z jajka, obsypywała kruszonką po wierzchu, dosypując cynamonu.
Gdy drzewo w piecu się dopaliło, Mama "ciaskiem" rozgarniała ogień po piecu, piec przytykała, drzwiczki zamykała i szykowała chleb i kołacz do wsadzenia okrągłą, drewnianą łopatą. Do kołacza rozrabiała ser z jajkami, cukrem, śmietaną, zapachem. Potem piec dokładnie z ognia i popiołu wygarniała "ciaskiem" i wymiatała maczanym w wodzie pomietłem z jedlic.
I wsadzając chleb na łopacie do pieca, znów nad pierwszym chlebem robiła znak krzyża. Gdy wsadziła do pieca chleb, kolejno układając w rzędy po trzy, potem na łopacie, podsypując dobrze mąką, kładła okrągłe kołacze, smarując po wierzchu serem, posypywała jeszcze cynamonem i czarnuszką. Na końcu wsadzała brytfanki z ciastem "buktowym". Żegnała znów cały piec napełniony pieczywem, zamykając szczelnie drzwiczki pieca, aby dobrze chleb i kołacze się rumieniły. Patrzyła na zegar, bo chleb musiał się piec w piecu całą godzinę, a kołacze i "bukty" trochę krócej.
Tymczasem jeszcze Mama zagniatała szybko kruche ciasto na ciasteczka na choinkę. Rozwałkowywała to ciasto na stolnicy i foremkami wykrawałyśmy gwiazdki, serduszka, rybki, półksiężyczki i układały na blaszce. Gdy kołacze i "bukty" się upiekły, Mama je z pieca wysadzała, a na to miejsce wsadzała blaszki z ciasteczkami. Za kwadrans ciasteczka były upieczone i Mama je z pieca wraz z chlebem łopatą wysadzała. Wypieki na święta były gotowe. Wtenczas ludziom nie były znane takie wykwintne ciasta i placki jak dzisiaj. Ludziom się w czasie wojny i po wojnie bardzo biednie żyło i takie wypieki, jakie nam Mama na święta Bożego Narodzenia robiła, były dla nas wszystkich niecodziennym luksusem.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |