Cierpka prawda, przypadkowy test i urażona ambicja – oto przepis na maratończyka.
Kolegium redakcyjne w Świdnicy. Ksiądz sięga po jogurt i müsli. – Nie zdążyłem nic zjeść – wyjaśnia przepraszającym tonem. – Zwariował! To ma być śniadanie? – myśli Sławek Wiśniewski, po czym uśmiechając się, rzuca kpiarsko: – Ja też muszę się wziąć za siebie – i znacząco wskazuje na swój wielki brzuch. – Metoda jest prosta: przestań żreć, zacznij jeść – puentuje duchowny.
Milcz!
– To był pierwszy moment, kiedy pomyślałem, że może coś ze mną jest nie tak – przyznaje były redaktor „Świdnickiego Gościa Niedzielnego”. – Potem był kolejny. Podczas przypadkowego spotkania moja koleżanka, Natalia, wyliczyła mi tzw. BMI, czyli Body Mass Index, czyli wskaźnik masy ciała. Zapytała o wzrost, dodałem sobie dwa centymetry, zapytała o wagę, odjąłem dwa kilogramy i… wynik był porażający: otyłość – wspomina kalkulacje sprzed trzech lat. Stanął więc przed lustrem. Szczupły nie był na pewno, ale czy przeszkadzał mu brzuszek i pyzata buzia? Właściwie nie. – Tak przynajmniej sobie mówiłem – zaznacza. – Gdzieś tam głęboko, pod zwałami tłuszczu, był inny Sławek, jednak nie dawałem mu dojść do głosu. Wiedziałem przecież o co mu chodzi. I bałem się, że będę musiał przestać żreć. Więc? Przez następne kilka miesięcy udawałem, że wszystko jest w porządku – analizuje.
Jakim cudem dał się namówić na pierwszy trening programu Wrocławskiego Młodzieżowego Centrum Sportu „I ty możesz zostać maratończykiem”, nie wiadomo. Ubrał się w swoje miejskie półbuty, założył wygodne dżinsy i w towarzystwie żony oraz Natalii i jej kolegi dotarł na Stadion Olimpijski. Był gotów.
Łoskot łusek
Trener objaśnił, na czym polega test Coopera: rozgrzewka, pomiar tętna, 12 minut biegu przy maksymalnym wysiłku, pomiar tętna, minuta lub dwie spoczynku, pomiar tętna. – To test wytrzymałościowy opracowany w 1968 r. na potrzeby armii amerykańskiej, a dzisiaj stosowany przez sportowców – wyjaśnia.
Problem w tym, że Sławek był przekonany, iż rozgrzewka (bieg na dystansie 1200 m) jest już testem. – Byłem wykończony – przyznaje. – Kiedy się dowiedziałem, że sprawdzian dopiero się zaczyna, chciałem się wycofać. Wtedy kolega Natalii rzucił: „Dajcie mu spokój, on nie będzie biegał. Krzywdę sobie zrobi” – wraca do wspomnień. – Zawziąłem się. Pobiegłem. Myślałem, że umrę. Wynik był tragiczny. Ze stu ochotników byłem jednym z ostatnich. Moimi towarzyszkami były leciwe babcie, które pomyliły imprezy – zapewnia.
Był upokorzony. – Dotarło do mnie, że jestem kaleką – uśmiecha się. – Jednak z powodu urażonej ambicji i wsparcia, jakie dawała mi żona, nie wycofałem się. W ciągu dwóch tygodni doszedłem do tego, że kilometr drogi dzielącej mój dom od kaplicy na Świętym Wzgórzu przebiegałem bez przerwy na odpoczynek – wspomina.
Chcesz? To masz!
Ból kolan, zakwasy, nieznośne skurcze – nie ustępowały i zniechęcały coraz bardziej. – Wreszcie się rozchorowałem – mówi. – Jednak po wyzdrowieniu chciałem wrócić do ludzi z treningu. Bardzo ich polubiłem: sympatyczni, zapal życzliwi i wspierający się nawzajem – dodaje. Po miesiącu od testu Coopera to nie ból stawów był nie do zniesienia, ale ból serca. – Dowiedziałem się, że moja mama umiera na raka. Lekarze nie podejmowali się leczenia. Wyrok został wydany.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |