Ona miała na myśli deser. Tak samo można podchodzić do życia.
Za to, że nauczyła nas zmieniać pieluchy tak, żeby nie ukłuć dziecka, ani siebie. Za to, że znienacka zaczynała tańczyć polkę w salonie. Za to, że pokazała nam Perry’ego Como, The Mills Brothers i Mitcha Millera. I za najlepszą muzykę na świecie, gdy z zadowoleniem nuciła w kuchni.
Za domową zupę pomidorową, makowiec i kiełbaski w cieście. Za wyszywane na szydełku ozdoby bożonarodzeniowe na nasze choinki i koce na nasze tapczany. Za to, że pozwalała nam oglądać The Three Stooges („Głupi, głupszy, najgłupszy”) każdego dnia.
Za to, że codziennie budziła nas do szkoły, czasem po pięć razy. Za jej piękny, a przez to niepodrabialny charakter pisma na każdym usprawiedliwieniu. Za to, jak się przejmowała, gdy któreś z nas zapomniało o szkolnym zadaniu, zerwało z chłopakiem, albo umawiało się z niewłaściwą osobą.
Za to, że pozwalała nam używać pustych butelek po płynie do zmywania naczyń jako broni w wodnych wojnach. Za to, że nie mieliśmy szlabanu nawet wtedy, kiedy odpaliliśmy sztuczne ognie w ogródku. Za to, że nie zawsze skarżyła na nas tacie.
Za to, że nauczyła nas nie stać przed otwartą lodówką, bo to nie klimatyzacja. Za to, że znosiła nasze ćwiczenia na pianinie. Za to, że myła nam głowę nad kuchennym zlewem, zanim zamontowaliśmy prysznic w łazience. Za to, że dzięki niej poznałam twórczość jej ulubionej felietonistki, Ermy Bombeck.
Za to, że leczyła nasze skaleczenia płynem Bactine i buziakiem. Za to, że otwierała nam drzwi o drugiej nad ranem i nie zadawała żadnych pytań do następnego ranka. Za to, jak się martwiła, kiedy któreś z nas zgubiło pracę domową albo zapomniało zabrać do szkoły drugiego śniadania.
Za to, że nie pozwalała nam biegać z nożyczkami, mieć wiatrówki ani przylepiać języka do zimnego metalu zimą. Za to, że dopilnowała, żeby żadne z jej dzieci nie trafił piorun i żeby nikt z nas nie oślepł od włosów wpadających w oczy ani nie wylądował na ostrym dyżurze w brudnej bieliźnie.
Za to, że nie wyrzuciła mnie z domu, kiedy dowiedziała się, że jestem w ciąży. Za to, że była przy mnie w szpitalu, kiedy zaczęłam rodzić. Za jej opiekę nad moją córką, kiedy ja przez wiele lat usiłowałam ułożyć sobie życie.
Za to, że każdemu z nas pomogła stać się najlepszą wersją siebie. Za to, że przebaczała nam nasze najgorsze zachowania. Za to, że modliła się za nas, kiedy nie wiedzieliśmy nawet, że potrzebujemy modlitwy. Za to, że wszystkich nas kochała jednakowo i nigdy nie dała po sobie poznać, że to mnie kocha najbardziej.
Mama promieniała radością, a moi bracia i siostry dodawali kolejne punkty do listy. Te urodziny zamieniły się w festiwal miłości. Każdy z rodzeństwa dzielił się swoimi najpiękniejszymi historiami i wspomnieniami.
W drodze do domu mama mówiła niewiele.
Mój mąż puszczał z płyt kompaktowych ścieżkę dźwiękową jej życia: Franka Sinatrę, Nat King Cole’a, Ellę Fitzgerald.
Ja też głównie milczałam. Myślałam o tej kobiecie na tylnym siedzeniu. Nigdy nie widziałam w niej dziewczynki, która musiała tłumaczyć telegramy przysłane rodzicom, imigrantom z Czechosłowacji, zawiadamiające, że jej brat Chuck trafił do niemieckiego obozu jenieckiego, a jej brat Mike zachorował na malarię podczas misji zamorskiej. Kiedy skończyła dziesięć lat, została sama na wielkiej farmie z rodzicami, którzy nie znali Ameryki. Musiała się czuć bardzo samotna.
Tej niedzieli, kiedy odwieźliśmy ją do domu, mama wydała mi się nową osobą. Wyglądała jak ktoś inny, ktoś, kogo mogłabym poznać. Powiedziałam jej, że zobaczymy się jutro. De facto urodziny mojej mamy przypadały właśnie w poniedziałek, dzień po przyjęciu. Obiecałam zabrać ją wtedy na zakupy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |