- Chcę coś powiedzieć. A Bóg niech czuwa nad tym, żebym nie plotła głupot - mówi Marzena Erm z Jastrzębia, którą dziś zna cała Polska.
Jest luty 2011 roku. Mam 23 lata i szukam męża. Nie czekam długo. Nowego towarzysza swojego życia poznaję po pierwszej tomografii komputerowej. Już wiem, jak się nazywa – Chłoniak Hodgkina. Zaufana lekarka zdradziła mi, że dobrze go zna i nie ma o nim dobrego zdania. Hodgkin okazał się być nowotworem złośliwym układu chłonnego. Nie było romantycznej kolacji ani pierścionka w czekoladowej muffince. Do małżeństwa zostałam przymuszona, bez zgody wciągnięta, wszystko odbyło się tajnie. Pojął mnie za żonę i posiadł moje ciało – w taki sposób Marzena na swoim blogu „RAKiJA, czyli jak upijam się życiem” opisuje początek choroby.
Jak niewierny Tomasz
Od czasu zaślubin minęły już prawie trzy lata. Dziewczyna ma za sobą kilkanaście chemioterapii, prawie 30 naświetlań i trzy autologiczne przeszczepy szpiku kostnego. Kiedy była już po trzecim przeszczepie szpiku, lekarze dawali jej zaledwie 30 proc. szans na remisję. Tak mówili od dwóch lat, a wyniki zawsze były złe. Marzena była przekonana, że i tym razem się nie uda... – Doczekałam się badania PET, które miało sprawdzić, czy jestem zdrowa. Pamiętam, że podjęłam pracę w hospicjum. Mama mnie tam odwoziła i w samochodzie powiedziała, że chce ze mną jechać po wyniki.
Spieszyłam się, chciałam szybko wyjść z auta. Nie wiedziałam, jak jej powiedzieć, że nie chcę, żeby była wtedy przy mnie. Nie chciałam, żeby było jej przykro, jeśli okaże się, że wyniki są złe. Taką informację sama chciałam jej przekazać, przepuszczając wcześniej przez swój filtr optymizmu. W końcu, ze łzami w oczach, mama powiedziała, że podczas modlitwy usłyszała wewnętrzny głos, jakby słowa Jezusa, który mówił: „Spokojnie, bez paniki. Marzena będzie zdrowa!” – opowiada. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Bała się reakcji mamy, nie chciała jej skrzywdzić. Wierzyła, że mama te słowa usłyszała, ale doświadczenie i rozum podpowiadały jej, że taka wersja zdarzeń jest nieprawdopodobna. W końcu zgodziła się na obecność mamy.
– Pojechałyśmy do szpitala. Poszłyśmy z wynikami do pani doktor, a ona, patrząc na nie, powiedziała: „No, wygląda na to, że jest czysto”. Mama się uśmiechnęła, ale była spokojna, tak jakby chciała powiedzieć: „Spodziewałam się, że tak będzie”. Ja nie wybuchłam radością w gabinecie, byłam w szoku, nie dowierzałam. Dopiero, jak poszłyśmy do kaplicy podziękować za te wyniki, doszło do mnie, że to się faktycznie zdarzyło. Poryczałam się. To mnie poruszyło i pogłębiło wiarę – mówi. Wcześniej z wiarą Marzeny różnie bywało. Kiedy zaczęła się choroba, koleżanka powiedziała jej o Mszach z modlitwą o uzdrowienie. Ona jednak nie dała się wkręcić w te klimaty. Tłumaczyła, że zbyt twardo stąpa po ziemi, by interesować się Bogiem. Sam Bóg – jak twierdziła wtedy Marzena – na pewno nie potrafiłby udowodnić jej, że istnieje. Z czasem Bóg okazał się jednak sprytniejszy. Rozwiązanie znalazł i wtargnął do serca Marzeny.
– To nie było tak, że wiara zaczęła się w jakimś jednym momencie. Im gorzej było z moim zdrowiem, im bardziej czułam oddech śmierci na plecach, tym bardziej zaczynałam zastanawiać się nad tym, czy jest coś potem. Zaczęłam dużo czytać, rozmawiać z innymi pacjentami w szpitalu, z księdzem – wspomina. – Nawiązywanie relacji z Jezusem polegało na tym, że w miarę, jak Go poznawałam, zaczynałam Mu ufać. To podobnie jak w relacji z drugim człowiekiem. Jesteś w stanie pójść za kimś dopiero wtedy, gdy go poznasz – tłumaczy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |