O długim oczekiwaniu na upragnione dzieci, rozpaczy i buncie wobec Boga, wstawiennictwie świętego i szczęśliwym rodzicielstwie z Agnieszką Porczyk rozmawia Monika Augustyniak.
Monika Augustyniak: Jesteście Państwo szczęśliwymi rodzicami trójki dzieci, jednak wiem, że na potomstwo przyszło Wam długo czekać. Czy w związku z tym Dzień Świętości życia, który obchodzimy 25 marca, ma dla Was szczególne znaczenie?
Agnieszka Porczyk: Na pewno tak. Pobraliśmy się z Pawłem w 2003 r., zaś Klara, nasza najstarsza córka, urodziła się dopiero w 2009 r. Po tym, co przeżyliśmy, jesteśmy przekonani, że życie jest darem od Boga i jest święte. I, szczerze mówiąc, nie przeżywamy tej prawdy tylko 25 marca, ale każdego dnia. Te kilka lat oczekiwania na dziecko było dużym trudem i szkołą pokory. Przez pierwszy rok małżeństwa nie planowaliśmy potomstwa, chcieliśmy pobyć we dwoje. Ponieważ należeliśmy do oazy, a potem do Domowego Kościoła, byliśmy dobrze przeszkoleni w naturalnym planowaniu rodziny. I przez ten jeden rok byłam pod wrażeniem, jaka to skuteczna metoda i jak świetnie sobie radzimy. Niestety, problemy pojawiły się, gdy zapragnęliśmy powiększyć naszą rodzinę. Po kilku miesiącach starań o dziecko przeszłam kurację, która nie przyniosła efektów. Zarówno ja, jak i mój mąż zostaliśmy dokładnie przebadani i lekarz zapewnił nas, że jesteśmy zdrowi oraz nie ma medycznych przeciwwskazań, byśmy zostali rodzicami.
Jak się Państwo czuli? I czy obecność we wspólnocie, bliska relacja z Bogiem pomogły Wam w przeżywaniu tego trudnego czasu?
Nie do końca. Przez rok było jeszcze w miarę spokojnie. Ja starałam się pocieszać, że przecież wszystko jest w porządku i lada moment zostaniemy rodzicami. Ale z biegiem czasu przeżywałam to coraz boleśniej. Z miesiąca na miesiąc, kiedy okazywało się, że nie jestem w ciąży, wpadałam w rozpacz. Było mi tym trudniej, że nasłuchałam się wielu świadectw, w których ludzie opowiadali, że ich dzieci są cudem, bo – z medycznego punktu widzenia – nie powinny się urodzić. Wiedziałam też, że Bóg jest dawcą życia, więc zadawałam Mu pytanie: „Dlaczego nie dajesz nam dziecka?”. Każda historia dzieci maltretowanych, zabijanych była dla mnie kolejnym powodem do buntu i rozpaczy. Bo przecież w naszej rodzinie te dzieci byłyby szczęśliwe! Miałam ogromne pretensje do Boga o to, że – pomimo tylu lat naszej służby Jemu – odmawia nam upragnionego potomstwa. Nawet pomimo tego, że Paweł był pełen pokoju, zawierzenia i ufności, że będziemy mieć dziecko, ja chciałam go tu i teraz.
Czy w całej tej rozpaczy, buncie, złości na Boga nie przeszła Wam nigdy myśl o in vitro bądź innych metodach?
Nie. Tu sprawdziła się nasza porządna formacja oazowa. Po prostu wiedzieliśmy, że Kościół mówi stanowczo „nie” i ma rację, choćby z tego względu, że wiele malutkich dzieci zostaje zamrożonych, a potem zabitych. Nie myśleliśmy też o naprotechnologii, bo byliśmy zdrowi. Za to mój mąż zaproponował, byśmy po moich 30. urodzinach zaczęli starać się o adopcję. I ja znów się zbuntowałam. Marzyłam o tym, by nosić dzieciątko pod sercem, czuć jego ruchy, karmić, przytulać od pierwszych dni życia. Wydawało mi się, że gdy adoptujemy dziecko, nie dostanę już szansy na biologiczne rodzicielstwo. Przez wiele miesięcy nie wyrażałam zgody na ten układ, a Paweł cierpliwie czekał na moje „tak”. Aż podczas jednych rekolekcji, klęcząc na adoracji, zupełnie wbrew sobie powiedziałam Bogu: „Dobrze, jeśli tak chcesz, niech tak się stanie”. To przymierze zawarłam w 4 lata od momentu, gdy zaczęliśmy się starać o dziecko i dopiero wtedy trochę odpuściłam. Wciąż przeżywałam ogromny zawód, gdy okazywało się, że nie jestem w ciąży, ale nie było to już tak intensywne jak wcześniej. W tym samym czasie okazało się, że mój mąż ma bardzo poważne problemy zdrowotne i wtedy zupełnie przestaliśmy skupiać się na potomstwie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |