– Pamiętam sobotę, ranek. Ludzie mają wolny dzień. Rano idą do sklepu, na rynek. A tu zaczynają strzelać, artyleria. I widzę, że ludzie padają jak drzewa. Samochody popalone... Bach! I ludzie padają, padają... Widziałem to – wspomina Aleksander z Mariupola.
Jeszcze rok temu cała Polska patrzyła w stronę Ukrainy, gdzie trwała regularna wojna między separatystami wspieranymi przez Rosję a ukraińskim wojskami. Codzienne wiadomości pełne były obrazów walk i dramatu tamtejszych mieszkańców. Później śledziliśmy losy Polaków ewakuowanych z Donbasu, kiedy przyjechali do Rybak, opowiadali historie swoich rodzin, mówili o nadziejach i planach, bo Polska to ich ojczyzna, bo w sercu czują się Polakami.
Dziś żyjemy Paryżem, zamachami, opowieściami tych, którzy przeżyli, o krwi zabitych podczas koncertu płynącej po podłodze, żyjemy strachem, który opanował Belgię, tym, że czołgi stoją na ulicach Brukseli, Francuzi wzmogli ataki na pozycje dżihadystów z tzw. Państwa Islamskiego, Rosjanie również, ale właśnie Turcy strącili ich samolot Su-24. Tysiące mieszkańców Afryki przemierzających Morze Śródziemne lub starających się lądem dotrzeć do bogatej Europy, najlepiej do Niemiec, i nieustanna dyskusja o różnicy między emigrantem a uchodźcą, po szukanie argumentów, czy oni powinni raczej walczyć o wolność swojej ojczyzny, czy uciekać na nasz kontynent... Zdaje się, że na zamachach i Syrii skupiony jest dziś cały świat, który jakby zapomniał o innych miejscach na świecie, gdzie ludzie nie mają spokoju, żyją w nieustannym strachu, bo jutro może ktoś przyjść i ich zabić. – Nie jest spokojnie... Wyczuwa się nieustanne napięcie, jakby taki lęk wisiał w powietrzu, co spać nie pozwala, i częsty krzyk dziecka w nocy, przez sen, człowiek się zrywa, biegnie... „To tylko sen”. Nie da się tak żyć. Nie ma nadziei na zmianę. Nie ma... Dlatego tu przyjechaliśmy – mówi niewysoki mężczyzna. Kiedy opowiada uśmiech gaśnie, twarz tężeje. – Ale już będzie dobrze... Proszę tylko nie podawać mojego imienia – po chwili dodaje. Wraca do innych, którzy uciekli do Polski z terenów Ukrainy objętych działaniami wojennymi, rozmawia, na twarzy znów maluje się uśmiech.
Tam, gdzie są rodzice
Jeszcze dwa dni temu spały w swoich rodzinnych domach. Prawie 2 tys. km od Rybak, gdzie dziś bawią się w jednej z sal ośrodka Caritas. Na półce stoi radio. Cicha, leniwa muzyka sączy się z głośników. Na wiszącej obok tablicy korkowej pouczepiane są pierwsze prace plastyczne wykonane przez dzieci. Nad stołem pochylają się dwie dziewczynki, co chwilę sięgają po jakąś kredkę, rysują lalki, w tle las. Na podłodze inne układają puzzle. – Smatri, eta głaza – mówi młodsza, pokazując na obrazek. Trudno uwierzyć, że przeżyły działania wojenne, noce spędzone wraz z rodzicami w piwnicy bloku, by chronić się przed ostrzałem artylerii. – Próbujemy się zaprzyjaźnić ze sobą, lepiej poznać. Jak widać, dzieci czują się swobodnie, łatwo nawiązują kontakty. Mimo tego, że istnieje bariera językowa, potrafimy porozumiewać się z nimi bez słów. Dzieci są uśmiechnięte, szczęśliwe – mówi opiekunka, pani Teresa. Zmiana otoczenia, opuszczenie rodzinnego domu, wielogodzinna podróż, pierwsza noc w nowym miejscu. – Myślę, że tam, gdzie są rodzice, dzieci czują się bezpiecznie. Zapewne za jakiś czas zapragną wrócić do swojego domu, przyjaciół, zabawek. Ale dziś są roześmiane – dodaje. Dzieci poznały się już podczas podróży do Polski. Opowiadały, że zdążyły się już zaprzyjaźnić w samolocie i w autobusie. – Staramy się już uczyć języka polskiego. Dzieci wczoraj powtarzały niektóre zwroty po polsku. Ładnie się witały, mówiły: „Dzień dobry” i „Do widzenia”. Znają już nasze imiona. Ładnie je wymawiają. Chętnie przychodzą, przytulają się, jakbyśmy znali się od dawna – opowiada pani Teresa.
To dobrzy ludzie
Kiedy dzieci się bawią, dorośli stoją na korytarzu. Wchodzą po kolei do pokoju, gdzie sprawdzane są ich dokumenty, spisywane wykształcenie. Trzymają teczki, w nich dokumenty. Nawiązują się rozmowy. Wśród nich jest i Włodzimierz, młody, wysoki mężczyzna. Przyjechał z Mariupola, portowego miasta nad Morzem Azowskim, które cieśniną łączy się z Morzem Czarnym. – Ostatni miesiąc był spokojny. Ale do tego czasu była straszna sytuacja. Kiedy zbliża się wojna, to człowiek drży ze strachu, że nie ma nadziei – opowiada. Trzy lata temu wraz z przyjaciółmi przeżywał radosny czas Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej, których Ukraina – wraz z Polską – była gospodarzem. Mnóstwo obcokrajowców, czas radości, entuzjazmu, że coś się w końcu zmieni, będzie lepiej, na pewno będzie. – Ale kiedy przyszła wojna, skończyło się normalne życie… – mówi. W rodzinnym mieście pozostali jego rodzice, młodszy brat, dziadek. – Martwię się o nich. Ale ja... Ja często dzwonię do nich – kiedy mówi, wyraźnie próbuje powstrzymać łzy. – Jestem specjalistą ds. transportu i prawnikiem. Pracowałem w ubezpieczalni jako likwidator szkód. Była to dobra praca, ale potem czasy się zmieniły, prawie połowa mieszkańców wyjechała z Mariupola. Każdego dnia widać żołnierzy – opowiada. Kiedy były wzmożone działania wojenne w pobliskim Donbasie, kiedy słychać było strzały, bał się o życie swojej rodziny. – Był ostrzał artyleryjski. Dużo ludzi zabitych... Bałem się – wyznaje. Kiedy mówi o Polsce, prawą dłoń kładzie na sercu. – To ziemia moich przodków, to ziemia mojego dziadka. Mam nadzieję, że będę tu pracować, że będę potrzebny. Czuję, że to jest moja ojczyzna – dodaje. Wspomina dziadka. Kiedy Włodzimierz zdecydował się wyjechać do Polski, powiedział mu: „Wierzę, że będziesz tam szczęśliwy. Polacy to dobrzy ludzie, pracowici, szczęśliwi. Ty też ciężko pracuj, a będziesz szczęśliwym człowiekiem”. – Kiedy znajdę pracę, może kupię mieszkanie, wtedy moja rodzina przyjedzie do mnie, zostanie w Polsce. Dlatego mówię do nich często, żeby oni uczyli się języka polskiego, tradycji polskich i historii – mówi.
To mój obowiązek
Dymitr przyjechał do Polski z żoną, ośmioletnim synem i półtoraroczną córką. Mieszkali w Gorłówce, mieście na północ od Doniecka, które obecnie znajduje się na terenach zajętych przez separatystów. – Byliśmy przerażeni. Kiedy wojna zaczęła się, mieliśmy nadzieję, że skończy się wkrótce. Ale ona trwa, a nadzieja już zgasła. Teraz jest tam sytuacja napięta, nie ma przyszłości, nie ma bezpieczeństwa – mówi. Wspomina czas, kiedy miała urodzić się córka. Była wojna. Lekarz zasugerował im, że muszą szukać bezpiecznego miejsca, gdzie może odbyć się poród. Wyjechali na ten czas. – Strach, przerażenie. Jestem mężczyzną, ale się bałem. Dzieci przeżywały to bardziej. Martwię się o ich stan psychiczny. Były zamknięte w domu, były noce, kiedy nocowaliśmy w piwnicy – wspomina. Wiele razy wyjeżdżali do bezpiecznych miejsc. Ale tak nie da się przecież żyć. – Kiedy podjęliśmy decyzję o wyjeździe do Polski, nie myśleliśmy o majątku, pieniądzach. Chcieliśmy przede wszystkim bezpieczeństwa. Dziś myślimy o przyszłości. Wiem, że nie będzie łatwo, ale nie da się porównać Polski z terenami objętymi wojną, jak tam żyją ludzie. Jeśli przeżyliśmy wojnę, to damy radę i tu, w Polsce. Tym bardziej, że znam język polski, znam historię, tradycję. To mój obowiązek. Czuję się Polakiem – podkreśla Dymitr.
Znowu dynamizm
Przyjechali do Rybak, do ośrodka Caritas, w środku nocy. Samolot z uchodźcami wylądował na wojskowym lotnisku pod Malborkiem. Tam powitanie, przemówienia, czas dla dziennikarzy. Później czterema autobusami przyjechali do Rybak, do ośrodka Caritas. Kiedy byli na miejscu, był środek nocy. – Większość jest z Mariupola i terenów okupowanych przez separatystów – mówi ks. Piotr Hartkiewicz, dyrektor Ośrodka Caritas w Rybakach. – Program przyjęcia jest podobny do tego, który realizowaliśmy z pierwszą grupą ewakuowanych z Ukrainy. W tym tygodniu przeprowadzane są procedury medyczne i wstępne spotkania, na których informujemy o ich prawach i obowiązkach, jak ma być zorganizowane ich życie przez następne pół roku. To jest sztuczna sytuacja, taki internat, akademik. Musimy sobie w tej sztucznej sytuacji poradzić, aby ten czas był dla nich dobry – mówi ks. Piotr. Kolejnym etapem jest przeprowadzenie procedur urzędowych, związanych z legalizacją ich pobytu w Polsce. Wydaje się dziś, że największym wyzwaniem będzie nauka języka polskiego, którego znajomość jest niezbędna, by znaleźć pracę. Dzieci w wieku szkolnym już od 30 listopada poszły do szkół. – Znowu dynamizm. Telefon dzwoni non stop. Wiele życzliwych rozmów z ofertami pomocy. Chętnie z nich skorzystamy, tylko prosimy o cierpliwość, bo nie mamy jeszcze rozeznania, czego potrzebujemy – prosi ks. Piotr. Poprzednia grupa Polaków z Donbasu wyjechała z Rybak latem tego roku. – Z niektórymi utrzymujemy kontakty. Jedna pani pracuje w Wałbrzychu, robi staż jako neurolog. Jej mąż jest górnikiem. Ich córki się zaaklimatyzowały. Paulinka chodzi do szkoły. Pani Wanda jest w Gorzowie. Ma mieszkanie. Zrobiła kurs masażu. Pracuje w sklepie ze starociami. Herman studiuje na medycynie w Warszawie. Rodzice robią staż. Olesia studiuje medycynę w Bydgoszczy. Człowiek czuje ogromną satysfakcję, kiedy widzi, że oni faktycznie czują się Polakami, starają się, pracują. Wierzę, że kolejni nasi rodacy równie dobrze sobie poradzą. Ale przed nimi wiele dni pracy – mówi Małgorzata Steczkowska.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |