Na opakowaniach smartfonów nie było ostrzeżeń przed konsekwencjami używania, tak jak na paczkach papierosów. W tej sytuacji jedną z najczęściej podsuwanych rodzicom propozycji jest założenie blokad i filtrów. Czy to pomaga?
Rodzice często są dziś bezradni wobec zagrożeń związanych z cyberprzestrzenią. W sumie nic w tym dziwnego – nikt ich przecież nie przygotowywał, by stawić czoła takiemu wyzwaniu. Nikt zresztą nie był gotowy na pojawienie się wspomnianego niebezpieczeństwa: ani państwo, ani szkoła, ani Kościół, ani rodzina. Nikt nie miał bowiem wcześniej styczności ze światem cyfrowym.
Jesteśmy pierwszym pokoleniem rodziców, które zetknęło się z tego rodzaju zjawiskami. Nie mamy nawet możliwości porównania naszych problemów z podobnymi doświadczeniami z przeszłości. Analogie z telewizją są zawodne, ponieważ internet okazał się o wiele bardziej zaborczym medium. Dlatego wiele matek i ojców odkrywa nagle z przerażeniem, że ich dzieci są zanurzone głębiej w rzeczywistości wirtualnej niż w świecie realnym, a często pozostają nawet w stanie cyfrowego uzależnienia.
Nikt ich wcześniej nie alarmował przed takimi zagrożeniami. Na opakowaniach smartfonów nie było przecież ostrzeżeń przed konsekwencjami używania, tak jak na paczkach papierosów. W tej sytuacji jedną z najczęściej podsuwanych rodzicom propozycji jest założenie blokad i filtrów, które uniemożliwią dzieciom dostęp do pewnych treści w internecie, np. materiałów pornograficznych. Jest to jednak rozwiązanie złudne z kilku powodów.
Po pierwsze: daje ono dorosłym fałszywe poczucie bezpieczeństwa i kontroli, a w związku z tym usypia ich czujność i zwalnia od konieczności rzeczywistego zajęcia się problemem.
Po drugie: dziś nastolatkowie są tak sprawni w posługiwaniu się urządzeniami elektronicznymi, że obejście filtrów nie stanowi dla nich większej trudności. Jak zauważył znany haker Kevin Mitnick: „Organizacje wydają miliony dolarów na blokady i urządzenia zabezpieczające, ale marnują te pieniądze, ponieważ żaden z tych środków nie obejmuje najsłabszego ogniwa w łańcuchu bezpieczeństwa: ludzi, którzy używają komputerów i zarządzają nimi”.
Po trzecie: nawet najlepsze oprogramowania filtrujące nie dotykają rzeczywistej istoty zagrożenia. Jak mówi amerykański ekspert ds. cyberbezpieczeństwa Bruce Schneier: „Jeśli uważasz, że technologia może rozwiązać twoje problemy związane z bezpieczeństwem, jasne jest, że nie rozumiesz ani swoich problemów, ani technologii”.
Rozwiązania należy szukać gdzie indziej. W tym kontekście warto spojrzeć na doświadczenia potentatów z Doliny Krzemowej, którzy sami wprowadzili na rynek urządzenia elektroniczne uzależniające młodzież, a wielu z nich ma dzieci. Ich postępowanie opisał Adam Alter, wykładowca marketingu i psychologii na Uniwersytecie Nowojorskim, w swej książce Nie do odparcia: kto zamienił nas w technologicznych ćpunów? (Irresistible: The Rise of Addictive Technology and the Business of Keeping Us Hooked). W Polsce wyszła ona opatrzona tytułem Uzależnienia 2.0. Dlaczego tak trudno się oprzeć nowym technologiom.
Autor porównał w swej publikacji dzisiejsze elity technologiczne w Stanach Zjednoczonych do handlarzy narkotyków, którzy unikają własnego produktu. Współcześni „inżynierowie dusz” wypuszczają na rynek towary, przed którymi sami chronią własne dzieci. Robią wszystko, by ich urządzenia trafiały do uczniów już w szkołach podstawowych, ponieważ wiedzą doskonale, że gdy osoba w młodym wieku wybierze jakąś markę, to zazwyczaj pozostaje jej wierna na długie lata. Sami nie życzą sobie jednak, by owe gadżety trafiały w ręce ich pociech. Nie chcą też, by ich synowie i córki uczęszczali do szkół, w których powszechnie korzysta się z laptopów i smartfonów. Najczęściej więc posyłają swoje dzieci do elitarnych placówek, w których odchodzi się od nauczania przy użyciu technologii cyfrowych na rzecz tradycyjnego modelu oświaty.
Najbardziej znamiennym przykładem takiej postawy był zmarły w 2011 roku Steve Jobs, który dążył do tego, by jego dom pozbawiony był urządzeń elektronicznych, zaś dzieci mogły dorastać wolne od ich wpływu. Dziennikarzowi „New York Timesa” chwalił się, że nigdy nie pozwalał swym pociechom korzystać z iPada. To nie przypadek, że jako znak firmowy swego sztandarowego produktu wybrał nadgryzione jabłko, by móc je sprzedawać wyłącznie cudzym dzieciom. Z kolei Evan Williams, współzałożyciel Twittera, nigdy nie dał dwójce swoich dzieci tabletu, ale polecał im setki książek w wersji papierowej.
Bardzo ciekawy artykuł o tym, jak wielu pracowników z Silicon Valley zabrania własnym synom i córkom korzystania z technologii cyfrowych, napisał w 2018 roku na łamach „Business Insider” Chris Weller. Wiele rodzin z Doliny Krzemowej, gdy zatrudnia nianie lub opiekunki do dzieci, zastrzega w umowie warunek, że taka osoba nigdy w godzinach pracy nie może wyjąć przy dziecku telefonu komórkowego i korzystać z niego (chodzi o to, by maluch nie widział nawet urządzenia cyfrowego w ręku kogoś dorosłego). Rodzice wolą, by ich pociechy bawiły się tradycyjnymi zabawkami, np. drewnianymi klockami, niż elektronicznymi gadżetami. W końcu maluch, który potrafi zwykły patyk zamienić w miecz, włócznię czy czarodziejską różdżkę, jest bardziej kreatywny od kogoś, kto godzinami tkwi nieruchomo przykuty do ekranu...
*
Powyższy tekst, którego tytuł pochodzi od Redakcji, jest fragmentem książki Grzegorza Górnego "Kto chce ukraść dusze naszych dzieci". Wydawcą publikacji jest AA.