– W pewnym momencie powiedziałam Witkowi: tylko Bóg może nam pomóc. I On wymyślił ten plan – mówi Ewa o punkcie zwrotnym w ich życiu.
Zrozumieliśmy, że to nasza droga
Mieli trzy zaprzyjaźnione małżeństwa, z którymi spotykali się raz w miesiącu i czytali razem Katechizm Kościoła Katolickiego. Jedna z tych par namówiła ich na tamte rekolekcje, gdzie poznali o. Grakowicza. On z kolei zaprosił ich na letnie rekolekcje do Lublina. – Tam byliśmy na naszym pierwszym Mariapoli – wspominają rekolekcje Ruchu Focolari. Po nich poważnie zaczęli się zastanawiać nad tą wspólnotą. Obydwoje, niezależnie od siebie, poczuli, że to jest coś dla nich. Ale małżeństwa z ich grupy związały się ze wspólnotą Mamre, więc mieli dylemat.
– W Lublinie Witek poznał Staszka. Po powrocie skontaktował się z nim i zostaliśmy zaproszeni do niego i jego rodziny do Katowic. Pamiętam jak dziś, upalny dzień, stoimy już pod drzwiami Dobrotki i Staszka, już mamy nacisnąć dzwonek, a tu telefon. Dzwoni ojciec Mirosław. Spojrzeliśmy wtedy z Witkiem na siebie i w tamtej chwili, bez słów, zrozumieliśmy, że to jest dla nas. Że jesteśmy na właściwej drodze – mówi Ewa. – To był przełom dla naszego małżeństwa. I to pomogło nam w przejściu przez wszystkie trudy. Zaprosiliśmy Pana Boga do naszego życia, stał się dla nas najważniejszy i dzięki temu te ekstremalne sytuacje dzień po dniu bardzo zgodnie przeszliśmy – mówi o trwającym prawie cztery lata wykańczaniu domu.
Założyli firmę, mieli hurtownię odzieży. Teraz został z tego sklep z firanami w Gliwicach, który prowadzi Ewa. Są tam też usługi – krawieckie, dekoracja okien i aranżacja wnętrz. Od paru miesięcy sprzedają również wielofunkcyjne urządzenia do kuchni. Wit pracuje w firmie zajmującej się materiałami do drukowania przemysłowego. Oboje podkreślają, że to polska firma. – Staramy się wspierać polski rynek. Sami mamy małą polską firmę, więc chcemy wspierać innych w kraju – mówią z przekonaniem. Oprócz tego prowadzą dekanalną poradnię rodzinną w Łączy, na cały dekanat Pławniowice.
Modlitwy się spotkały
Jeszcze zanim dokończyli dom, pomyśleli o potomstwie. W ich przypadku była to adopcja. – Nie mogliśmy mieć dzieci. Dwoje naszych dzieci jest w niebie. Umarły jeszcze w łonie – mówią. Decyzja o adopcji była dla nich oczywista. W podaniu, które złożyli w katolickim ośrodku adopcyjnym w Opolu, nie określili ani wieku, ani płci dziecka. A potem Ewa pomyślała, żeby od razu adoptować dwoje. I tak zaczęło się ich czekanie na dzieci.
Do ośrodka zgłosili się jesienią, wiosną był kurs adopcyjny. Powiedziano im, że dzieci mogą do nich trafić po dziewięciu miesiącach od ich zgłoszenia. Minął rok – i cisza. Wtedy postanowili modlić się o bardzo szybką adopcję. Codziennie. Zaczęli we wrześniu, a telefon z ośrodka był pod koniec listopada. Jest dwoje dzieci, rodzeństwo.
Zgłosili się do ośrodka, ale wstępnie powiedzieli, że muszą się zastanowić. – W drodze powrotnej z Opola powiedziałem, że to przecież absurd, modlimy się o szybką adopcję, a jak dzieci są, to się zastanawiamy – wspomina Wit. Nim dojechali do Łączy, decyzja zapadła.
Pierwsze spotkanie z dziećmi było w Jastrzębiu-Zdroju. – Pojechaliśmy 7 grudnia, a 10 dzieci były pierwszy raz u nas. I tak zostaliśmy szczęśliwymi rodzicami. Poród był szybki, chociaż ciąża długa – śmieje się Wit. Na tym pierwszym spotkaniu dzieci przyglądały się, śmiały i już mówiły: „przyjechała nasza rodzina”. – W pewnym momencie Alan podszedł do szafki, zdjął z niej wazonik i postawił na stoliku. Nigdy tego nie zapomnę – mówi Ewa. Jak chłopiec po swojemu zagospodarował tę ich nową rodzinną przestrzeń.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |