– Kiedy przychodzą goście, dostaję skrzydeł – mówi na powitanie Teresa Zdeb i zaprasza nas do mieszkania. A my uśmiechamy się.
Nasz dom jest zawsze pełen ludzi – opowiada. – To tylko 31,8 metrów kwadratowych, ale w niejednym pałacu tylu by nie przyjęli. Tu wychowaliśmy z mężem trzech synów, którzy nam nie zeszli na manowce. Przygarnęliśmy z ulicy kilka psów, no i mieliśmy rybki w akwarium. Na Komunii naszych dzieci na tym metrażu zmieściły się 42 osoby. Codziennie ktoś do nas zagląda, żeby porozmawiać, poradzić się, bo drzwi mamy dla wszystkich otwarte.
Tego nie mówi, ale wiem od odwiedzających ją, że nie wypuści nikogo bez poczęstunku i słodkości na drogę. – Bo to radość, kiedy przyjdzie ktoś życzliwy – tłumaczy. – Żaden lekarz tak nie pomoże jak człowiek dobrym słowem.
Na fotelu w centralnym miejscu pokoju siedzi jej mąż Edward. Odkąd w 2006 r. przeszedł udar, nie ma władzy w prawej stronie ciała. Ale Teresie, przy pomocy dzieci, tak udało się go zrehabilitować, że potrafi, opierając się na niej i specjalnej podpórce, przenieść się z łóżka na fotel. – Jak małe dziecko musiał nauczyć się od nowa mówić – dodaje. Kiedy pytam go, co to jest miłość, bez namysłu odpowiada: „Żona, kochanie moje. Bez niej to mnie nie będzie”.
– Od 5 lat nie odwiedziliśmy ani jednego lekarza, choć na wypisie ze szpitala widać, ile Edziu ma chorób – pokazuje dokumentację Teresa. – Jego dzień jest ściśle zaplanowany: o siódmej rano zaczynamy Mszą św., potem jest „Anioł Pański”, Koronka do Bożego Miłosierdzia, po drodze Różaniec, a po Apelu Jasnogórskim idzie spać. To cudowne, ale prawdziwe, że Pan Bóg go tak trzyma przy życiu.
Po mąkę, po rozmowę
– Zawsze lubiłam prać, gotować, sprzątać – wylicza Teresa. Kiedy miała 12 lat, w domu rodzinnym w Biedrzychowicach na Kielecczyźnie ugotowała kilka misek kopytek i zaprosiła na poczęstunek wszystkich starszych sąsiadów ze wsi. Podjedli sobie, podrzemali i poszli zadowoleni, a ona była szczęśliwa. Nigdy nie chodziła na wiejskie zabawy, wolała odwiedzać starszych i samotnych, bo jej było żal, że im się przykrzy. Albo pomagała mamie Helenie w domu. A było co robić, bo miała troje rodzeństwa – Jana, Helenę i Mariana. Ten ostatni – dziś ksiądz – jest jej bliźniakiem. – Jakbym się ubrała w sutannę, nikt by nie zauważył różnicy – uśmiecha się.
„Gość w dom, Bóg w dom” – mówiło się w jej rodzinnym domu, więc nic dziwnego, iż weszło jej to w krew. – Zaglądali do nas sąsiedzi, a to po mąkę, a to po mleko, i zostawali, żeby porozmawiać – wspomina. – Ta moja potrzeba służenia to się wzięła od Matki Boskiej. Nieraz sobie myślałam, jak to Ona – brzemienna – poszła pomagać św. Elżbiecie, więc dlaczego ja bym nie miała Jej naśladować.
Mama Teresy przez lata pomagała przy parafii pw. św. św. Piotra i Pawła w Sancygniowie. Nigdy nie zapomni, jak pachniał kościół ubrany przez nią samymi różami, zerwanymi przed pałacem Deskurów.
Pamięta też, jak bardzo jej rodzice się kochali przez 45 lat małżeństwa: – Kiedy byliśmy mali i mama poważnie zachorowała, ojciec gałęziami wiśni zasłonił okna, a sam usiadł i wachlował ją witkami, żeby nawet mucha nie próbowała jej obudzić. W niedzielę przed południem razem z siostrą podawały mu koszulę i buty, kiedy wybierał się na Sumę. – Tata Tadeusz nas uczył, że na pierwszym miejscu musi być Pan Bóg, a potem cała reszta – i tak mi to zostało – opowiada.
– Nigdy na niego „teściu” nie powiedziałem, tylko „tato”, taki to był człowiek – dodaje Edward.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |