– Zapowiedź śmierci syna nie była tak straszna jak forma, w której nam ją przekazano – mówią Joanna i Tomasz Warywoccy z Chrzanowa.
Tomek był moją pierwszą miłością – opowiada Joanna. – Poznaliśmy się, kiedy miałam 17 lat. Pobraliśmy się po drugim roku moich studiów z resocjalizacji. Nie planowaliśmy dzieci przed ukończeniem uniwersytetu. Miałam wymarzoną pracę, dobrze zarabiałam, ale czegoś mi brakowało. Dopiero narodziny córki zmieniły mój świat. Karolina urodziła się 7 lat po ślubie. Byłam zachwycona byciem mamą. Dość szybko podjęliśmy decyzję, że chcemy mieć drugie dziecko. I rzeczywiście szybko zaszłam w ciążę. To był okres Bożego Narodzenia 2015 r. Przyszła do nas cała rodzina. Było tyle radości!
Krew w butach
– W styczniu poszłam do Księgarni Świętego Jacka. Miałam na sobie długi płaszcz i oficerki. Przeglądałam jakąś książkę o św. Ricie. Nagle zrobiło mi się gorąco. Poczułam, jakbym się zsikała. Rozpięłam płaszcz. Okazało się, że to był krwotok – tak wielki, że buty miałam pełne krwi. Pojechałam do szpitala. Byłam pewna, że straciłam dziecko. – Ciąża jest… – stwierdziła lekarka. – Może organizm chce się jej pozbyć, bo jest zdefektowana… – dodała. „Zdefektowana! Co to za terminologia! Jak mogła tak powiedzieć?” – pomyślała Joanna. Poczuła się urażona. Ale sama też robiła sobie wyrzuty, że może podświadomie nie chce tego dziecka i stąd krwawienie.
Problemy jednak ustały. Przy kolejnych badaniach lekarz stwierdził, że to późna ciąża (Joanna miała wtedy 31 lat), że jest w grupie ryzyka, że dziecko ma podwyższoną przezierność karkową, że nie ma kości nosowej. Orzekł: – To zespół Downa. Nic więcej nie mogę dla państwa zrobić. – Byłam w szoku. Beczałam. Nie mogłam się uspokoić. Ale potem zaczęłam oswajać się z tymi informacjami, wyczytałam wszystko o zespole Downa, znalazłam grupę wsparcia – wspomina Joanna.
Poszła na kolejne badania. – Krótkie nóżki… To karłowatość – stwierdził lekarz i wysłał matkę na oddział patologii ciąży, wyraźnie sugerując aborcję. – Dobrze, Panie Boże, niech będzie karłowatość – zgodziła się Joanna. I znów wyczytała wszystko na temat karłowatości, ale nie chciała już dalszych badań prenatalnych. – Nie zniosę tego – myślała.
W 27. tygodniu ciąży przy badaniu USG okazało się, że dziecko nie rośnie. – Połamane żebra, pęknięta podstawa czaszki, atrofia płodu… Wrodzona łamliwość kości. Jakim cudem pani donosiła coś takiego? To dziecko umrze. Nikt pani o tym nie powiedział? – rzucił lekarz. Joanna zaczęła strasznie płakać. „Proszę wyjść, nie będę z panią rozmawiał w takim stanie” – tak zapamiętała słowa medyka. – Wyszłam na korytarz, a tam – pełno kobiet w ciąży. „Nie płacz, będzie dobrze… Lekarz przesadza” – pocieszały. A ja wiedziałam, że nie będzie dobrze – wspomina kobieta.
Wylałam na nią całą złość
Nie wiedziała, co zrobić. Jej mama zadzwoniła do znajomego ginekologa. Dał jej kontakt do katowickiego hospicjum perinatalnego, do dr Małgorzaty Jarnot, ginekologa. – Ona pierwsza rozmawiała ze mną jak z człowiekiem, jak z matką – podkreśla Joanna.
Potem spotkała się z koordynatorką hospicjum dr Magdaleną Wąsek-Buko, neonatologiem. – To święty człowiek. Wylałam na nią całą swoją złość. Całą swoją niezgodę na to, że moje dziecko umrze, że będzie cierpieć. Tak bardzo chciałam mieć mojego syna! A ona spokojnie wszystko mi tłumaczyła. Mówiła, że będzie nam towarzyszyć. Że przejdziemy przez to razem. Że to przyniesie dobre owoce – opowiada Joanna.
– To było zupełnie inne podejście. Lekarze w Krakowie to świetni specjaliści, ale mówili: „ciąża”, „płód”, „to coś”. A w hospicjum mówili: „państwa syn” – wspomina Joanna.
Nie chciała jednak pomocy hospicyjnego psychologa. Myśl o rozmowie z kimś takim wywoływała w niej złość. Uważała, że nic nie ukoi tak ogromnego bólu. Zresztą sama jest psychoterapeutą i kilka miesięcy przed poczęciem Adama przeszła trudne szkolenie z traumatycznej żałoby, prowadzone przez znanego psychologa Wandę Badurę-Madej.
Pomógł jej ktoś zupełnie bez przygotowania psychologicznego. – To prosty, skromnie wyglądający zakonnik. Karmelita z klasztoru w Czernej – o. Rafał. Mówiłam mu, że jestem zła, pytałam: „Dlaczego? Czy Pan Bóg jest tak okrutny?”. A on siedział naprzeciw mnie, czytał mi Pismo Święte, chodził ze mną Drogą Krzyżową, błogosławił, modlił się. Gdy już wszystko zostało powiedziane, przyjechał do nas. Przywiózł kołacz i frisbee dla Karoliny. Tego potrzebowaliśmy – normalności, nie pocieszania – mówi Joanna. Pisała też listy do synka. Bardzo intymne.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |