O wstawaniu, wyrokach i potrzebie uśmiechu mówi Janusz Świtaj.
Czy chorzy rozpoznają Pana?
Tak, bo kilkanaście lat temu oglądali mnie w różnych mediach. Ale zwykle z niedowierzaniem dopytują, czy to ja. Potwierdzam, że tak, Janusz Świtaj z Jastrzębia-Zdroju. Wtedy widzę na ich twarzach autentyczny uśmiech. „Bardzo fajnie, że pan sobie poradził i nawet do nas przyjeżdża” – słyszę. Od takiego wstępu często zaczyna się nasza rozmowa. Niestety, z pacjentami hospicjum trudno się na dłużej zaprzyjaźniać, bo zbyt szybko odchodzą.
Dużo to Pana kosztuje?
Niewątpliwie, ale jako przyszły psycholog muszę sobie z tym radzić. Sam po wypadku leżałem na OIOM-ie w dwuosobowej sali i widziałem, jak chorzy często odchodzili. Można powiedzieć, że jestem zahartowany na tego typu przeżycia.
Jak się można na nie uodpornić?
To przychodzi naturalnie. Pamiętam, że kiedy pierwszy leżący obok mnie umarł i pielęgniarki zostawiły mnie z nim samego w późnych godzinach nocnych, to się bałem. Powiedziałem im o tym, a one odpowiedziały żartobliwie: „Janusz, bój się żywych, nie umarłych”. Wtedy po prostu pomodliłem się za tego zmarłego. Kiedy przyszedł drugi, trzeci zgon współpacjenta, musiałem się z tym oswoić. Szczególnie została mi w pamięci śmierć 17-letniego chłopaka, który tak jak ja miał wypadek na motorze. Widziałem, jak na tę tragedię reagowali jego rodzice, mama z tych emocji mdlała. Przypominałem sobie wtedy, co przeżywali moi rodzice.
Zahartowanie się to przecież nie zobojętnienie.
Oczywiście, że nie, stale jestem wrażliwy na cierpienie drugich, jest mi wewnętrznie przykro, że się z nim zmagają. Ale potrafię te emocje przepracować w sobie, tak aby nie dochodziło do sytuacji, żeby chory, którego odwiedzam, widząc moje reakcje, przypadkiem nie zaczął się o mnie martwić.
Sam się Pan tyle nacierpiał, że łatwiej znajduje Pan klucz do cierpiących.
Przeszedłem przez wiele etapów cierpienia, dlatego mam poczucie, że mogę dogłębnie ich zrozumieć.
Jak Pan rozmawia z terminalnie chorymi?
Nigdy ich nie oszukuję. Nie mogę im mówić, że będzie dobrze, kiedy tak nie jest. Niedawno panie wolontariuszki poprosiły, żebym porozmawiał z mężczyzną, który jak ja ma rurkę tracheotomijną z powodu raka krtani. Nie lubi towarzystwa, bo wstydzi się swojej wymowy. Nie pocieszałem go: „Nie załamuj się, będzie dobrze”. Za to radziłem, żeby się nie zamartwiał tym, że np. nie dzwonią do niego teraz koledzy z pracy, ale doceniał to, że opiekują się nim żona, mama, dzieci. Żeby dostrzegał, co ma dobrego, a nie to, co jest złe. Zwierzyłem mu się, że mam za sobą podobne sytuacje. Po wypadku koledzy się mną przejmowali, ale OIOM jest oddziałem zamkniętym i kiedy nie mogli się do mnie dostać, odpuszczali sobie. Dziś każdego dnia cieszę się, że mam swoich kochanych rodziców, którzy mi pomagają.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |