Pierwsze doświadczenia wspinaczkowe zdobywał we włoskich Dolomitach. Dziś ma na swoim koncie trzy europejskie czterotysięczniki w Alpach i wspinaczkę na Mont Blanc. Na co dzień jednak zamiast kombinezonu zakłada sutannę i pełni funkcję kanclerza kurii metropolitalnej w Szczecinie. "Chodzenie po górach to trochę życie w pigułce, bo można tam wszystko znaleźć" – mówi ks. dr Sławomir Zyga, który zaliczył m.in. Mönch (4107 m n.p.m.) i Breithorn (4164 m n.p.m.), wspinał się po Mont Blanc i zdobył Mont Blanc du Tacul na wysokości 4248 m n.p.m.
Piotr Kołodziejski: Dla niektórych być może to nie jest typowe hobby jak na kapłana. Skąd taka pasja? Jak wysokie są to góry?
Ks. Sławomir Zyga: Góry trochę większe niż Tatry. Najwyższy szczyt Dolomitów to 3343 m n.p.m. słynna Marmolada z leżącym na niej cały rok lodowcem. Mont Blanc też ma pod 4800 m n.p.m. Nie wiem czy to jest takie hobby, czy raczej forma wypoczywania czynnego, która dojrzewała przez lata, jeszcze za czasów studiów w Rzymie. W lecie jeździłem pomagać w parafii w Dolomitach i zaczęło się od takich wycieczek po różnych szlakach. Włoskie Dolomity są powierzchniowo bardzo duże, jest bardzo wiele pięknych szlaków. Zaczęło się od prostego chodzenia, a potem miałem pewnego towarzysza, który choć był ode mnie starszy o 20 lat, to za młodu służył w Korpusie Alpejskim we Włoszech. Miał duże doświadczenie - był po kursie wspinaczkowym w ramach służby wojskowej i powoli wchodziło się z nim na coraz trudniejsze szlaki. Pierwsze tzw. ferraty, czyli coś w rodzaju naszych łańcuchów. Tylko zamiast łańcucha, jest stalowa lina, w którą można się wpiąć, mając odpowiednią uprząż. Jest o dużo bezpieczniejsze niż tatrzańskie łańcuchy, chociaż szlaki są często technicznie dużo trudniejsze niż na Orlej Perci. Potem kolejne stopnie trudności. Po powrocie do Polski, po studiach, zebrała się grupka kilku przyjaciół, którzy zaproponowali wspólne wędrówki po różnych włoskich ferratach.
Piłkarzy czy inni sportowcy czasem mają w kontraktach zapisany zakaz uprawiania niektórych dyscyplin, bo są zbyt ryzykowne. Jak jest w przypadku kapłanów? Czy jest potrzebna zgoda od biskupa danej diecezji, żeby uprawiać takie bądź co bądź ryzykowne sporty?
- Co to jest ryzykowny sport, jeśli mówimy o wspinaczce w Europie? Czasami widzi się ludzi, którzy idą na bardzo prostych szlakach, niemal na ścieżkach spacerowych i patrzy się na ich obuwie. Byle nierówność, noga skręcona w kostce i już jest problem... Jakikolwiek sport by się nie uprawiało, trzeba mieć rozsądek i pokorę. Nie dochodzić do czegoś za wszelką cenę. Wiele razy zmieniają się warunki atmosferyczne i trzeba umieć zrezygnować. Jeżeli ktoś nie umie zahamować, nie ma pokory, rozsądku, to zwykła jazda na rowerze będzie sportem ekstremalnym, grożącym konsekwencjami nawet do kalectwa włącznie (np. wypadek na ostatnim Tour de Pologne).
Czy zmaganie się podczas wspinaczki można porównać do zmagania się z własną wiarą?
- Chodzenie po górach to jest hartowanie się, zmierzenie się z jakimś wysiłkiem czy wyzwaniem. I to jest tak, że jak ktoś lubi się po górach wspinać, może to być też jakąś formą rekolekcji. Tu potrzebna jest pokora, rozsądek, przewidywanie. Z drugiej strony pozwala to zauważyć stworzone przez Pana Boga piękno, które jest w przyrodzie. Człowiek zmaga się z własną słabością, bo są szlaki, które wymagają nie tylko umiejętności, ale siły i kondycji. Chodzenie po górach to trochę życie w pigułce, bo można tam wszystko znaleźć. I trudności fizyczne, i psychiczne. Jest pytanie czy podołam, umiejętność podejmowania decyzji, wyzwań, a jednocześnie zdroworozsądkowe patrzenie na rzeczywistość.
Mówi ksiądz o zdrowym rozsądku. Wanda Rutkiewicz kiedyś powiedziała: "więcej niż wszystkich alpinistów świata, najbardziej podziwiam ich żony". W przypadku księży tego problemu nie ma, ale czy słyszał ksiądz od swoich przyjaciół: "Co robisz? daj spokój. Po co Ci to?"
- Raczej słyszałem: "Fajne, ja tego nie potrafię". Trochę na zasadzie, że też bym tak chciał, być i zobaczyć. Nasi rodzice czy rodzeństwo też mają takie obawy, ale dziś człowiek wyjeżdża w dłuższą podróż samochodem też nie jest bezpiecznie. Jest normalne zainteresowanie czy wrócił, czy przeszedł. Mówię o wspinaczkach europejskich, a nie o himalaizmie, gdzie człowiek przebywa długi czas w warunkach bardzo niskiego ciśnienia, które wymagają od samego organizmu czasem tygodnia aklimatyzacji.
Powiedział ksiądz o Himalajach, więc zacytuje Simone Moro, który w 2009 roku stanął zimą na szczycie Makalu - ośmiotysięcznik, piąty co do wysokości szczyt świata, położony właśnie w Himalajach Wysokich: "Alpinizm jest niemalże perfekcyjną ekspresją wolności. To nie tylko sport, ale również forma ucieczki, odkrywania samego siebie, eksploracji, przygody i kontemplacji". To jak z tym wspinaniem jest? Czy to życie w pigułce, czy czasem ucieczka od tego codziennego życia i poszukiwanie prawdziwej wolności?
- Na pewno jak się stoi na szczycie, chociażby dolomickiej Marmolady, która jest największym szczytem tego masywu, staje się na lodowej czapie i wokół nie ma żadnego większego szczytu, to robi to rzeczywiście wrażenie. Ale to chyba uprawiając jakikolwiek sport, kiedy zrobi się coś lepiej, szybciej, osiągnie lepszy rezultat, to jest też i satysfakcja. Mówiąc o rekolekcjach, dla mnie pozwala to zupełnie odłączyć się od rzeczywistości i spraw, którymi zajmuję się na co dzień. Myśli się o skale, gdzie położyć rękę, jak znaleźć kolejny chwyt. Jak zmagać się z tą skałą. I człowiek bazuje na własnych umiejętnościach i sile. Oczywiście idziemy w kilka osób, żeby była wzajemna pomoc. Oddziela się jednak od tego, czym jesteśmy na co dzień pochłonięci. Tu każdy ma kontakt z surową i piękną naturą.
Czy ta pasja pomaga, do czego wzywał Franciszek, "wstawać z kanapy"?
- Niewątpliwie tak. To jest coś, co pomaga podejmować wyzwania, które przynosi codzienność i być ciągle aktywnym, podnosząc sobie poprzeczkę.
Jak wspinaczka wpływa na przeżywanie wiary?
- Jezus w Ewangelii poucza, że całe Prawo i Prorocy opierają się na przykazaniu miłości Boga i bliźniego. Dla mnie osobiście weryfikacja tej prawdy, jakby w pigułce, następuje w wysokogórskiej wspinaczce. To tutaj, w walce z własną niewystarczalnością sił, niejednokrotnie zmuszony do zmiany planów lub wręcz do rezygnacji ze zdobycia zaplanowanej ściany np. ze względu na warunki atmosferyczne, widzi się ograniczoność i małość człowieka (nawet technologicznie uzbrojonego w „cudowną” odzież i sprzęt z „kosmicznych” technologii) wobec potęgi dzieła stworzenia. „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną” nabiera tutaj szczególnego kształtu, aby nie stawiać siebie – człowieka - w miejsce Boga, lecz stawać w pokorze przed Nim i w zachwycie nad dziełem stworzenia, „bo z wielkości i piękna stworzeń poznaje się przez podobieństwo ich Stwórcę” (Mdr 13,5). Pokora w tym przypadku to życie i zdrowie; pycha wręcz przeciwnie.
Trasy wspinaczkowe realizuje się w zespole, a więc przynajmniej we dwójkę. Zaufanie, oddanie, zespołowość, poświęcenie, pomoc, asekuracja... i tak można wymieniać cechy i sytuacje, które sprawiają, że „miłuj bliźniego swego jak siebie samego” jest czymś tak naturalnym a zarazem koniecznym, jak oddychanie. Mogę powiedzieć – już jako człowiek po pięćdziesiątce – że taka wysokogórska aktywność jest ciągle możliwa nie tylko dlatego, że jest jako takie zdrowie – za które Bogu dziękuję – ale dlatego jeszcze chce się gdzieś iść, bo jest ktoś (są przyjaciele), kto w tym wspiera, i dla którego (dla których) jest się również wsparciem.
To chyba taka specyfika księży i duszpasterzy akademickich, że zabierają młodzież w góry. U księdza nie skończyło się na przechadzkach po górach, ale czymś bardziej ekstremalnym. To również sposób, żeby tam pokonywać swoje słabości.
- To niewątpliwie szkoła pokonywania trudności i hartowania się. Góry kształtują dobre cechy charakteru. Pamiętam, gdy jako student Politechniki Szczecińskiej niemal biegałem po tych szczytach. Dziś, jak patrzę na to bieganie, to widzę, że trzeba się bronić przed zaliczaniem tras i szczytów. Bo potem nic się z tego nie ma i nic nie pamięta. Można z uśmiechem powiedzieć, że najfajniej wspina się po górach po czterdziestce, bo już nie ma ochoty na bieganie i zaliczanie szczytów, ale na smakowanie tego wysiłku i zmaganie. Czasami jak się uda podejść do takiego świstaka na odległość dwóch metrów i popatrzeć mu prosto w oczy, to jest satysfakcja, że natura nie uznaje ciebie jako intruza czy zagrożenie, ale przyjmuje jako harmonijny element.
Chciałby ksiądz zdobyć jakiś ośmiotysięcznik?
- Na razie nie mam na to apetytu, ale przypominam sobie, jak przed 10 laty pokazywano mi jedną ferratę w Dolomitach (ferrata Cesare Piazzetta), to myślałem, że nigdy tego nie zrobię, a potem tam byłem. Choć trzeba wiedzieć, kiedy się zatrzymać. Chyba już nie będzie czasu.
Dziękuje za rozmowę.