Za 20 lat będziemy się śmiali z biznesowego anglo-slangu, tak jak dziś śmiejemy się z wytworów socrealistycznej propagandy.
Polska on-line
Nie jest niczym dziwnym istnienie zapożyczeń tam, gdzie wcześniej nie było polskich wyrazów. Rozwój technologii i przemiany ekonomiczne wiążą się przecież z nowymi dla Polaków zjawiskami, które domagają się nazwania. Z reguły w takiej sytuacji sięga się najpierw do języka obcego, w którym rzecz zyskała już swoje miano. Dziś takim językiem „na czasie” jest najczęściej angielski. To z niego czerpiemy większość terminologii związanej z informatyką czy ekonomią. Takie słowa jak komputer, laptop czy biznes zakorzeniły się w polszczyźnie tak silnie, że prawie nikt nie zastanawia się już dziś nad ich pochodzeniem. Są jednak narody, które na każdą nowinkę próbują reagować własnym, oryginalnym słowem. Na przykład Islandczycy tworzą specjalne komitety chroniące język przed przyjmowaniem wyrazów z zewnątrz. Przeglądają stare sagi, by znaleźć słowa odpowiednie do nazwania nowego wycinka rzeczywistości. Telefon nazwali simi – starożytnym określeniem nici, a dla filmu znaleźli określenie kvikmynd, co znaczy tyle, co „szybkie obrazy”. A u nas? Czerpie się garściami z angielskiego nawet w sytuacji, gdy mamy własne, od dawna istniejące słowa. Polacy przestali rezerwować bilety – muszą je „bookować”. Nie meldują się w hotelu ani nie odprawiają na lotnisku, bo to teraz nazywa się „check-in”. I nawet kiedy są aktywni w sieci (wydawać by się mogło, że to określenie internetu w Polsce się przyjęło), coraz częściej mówią o sobie, że są „on-line”.
Co z bigosem?
To oczywiście snobizm, ale u jego źródła leży głęboki kompleks – przekonanie, że to, co polskie, musi być gorsze, tandetne, niemodne. Chcemy być bardziej „światowi”, ale kopiując na siłę cudze wzorce, stajemy się jedynie śmieszni. Jak dzieci, które, by wyglądać poważniej, przyprawiają sobie sztuczne wąsy i brodę.
Mały naród islandzki dawno zrozumiał, że siła kultury tkwi w jej oryginalności. Nam wydaje się, że będziemy szanowani, kiedy upodobnimy nasze podwórka do europejskich salonów. Ten proces ujednolicania najłatwiej zacząć od języka, bo to nic nie kosztuje. Ale tylko z pozoru. Wraz z kolejnymi utraconymi słowami umyka nam jakiś wycinek polskiej tożsamości – bo przecież nasze postrzeganie świata i nazywanie go są ze sobą nierozerwalnie związane. Co ciekawego o świecie może powiedzieć ktoś, kto widzi go wyłącznie przez siatkę skradzionych pojęć?
Za 20 lat będziemy się śmiali z biznesowego anglo-slangu, tak samo jak dziś śmiejemy się z wytworów socrealistycznej propagandy. Język bowiem nie znosi fałszu i po pewnym czasie zdemaskuje swoich użytkowników. Tyle że nie wiadomo, czy będzie jeszcze wtedy możliwy powrót do słów, które dziś są wypierane. Jeśli zniknie „obiad”, to może zniknie i polski bigos, bo kto to widział podawać bigos na lunch.
A co do lunchu… „Praktyczny słownik współczesnej polszczyzny” odnotowuje już jego spolszczoną formę: „lancz”. Jest to „lekki posiłek, najczęściej ciepły, spożywany najczęściej koło południa”. To jednak trochę wyjaśnia: zapracowany do wieczora Polak nie ma już czasu na nic więcej niż lekki posiłek. Więc może lepiej, żeby zjadł chociaż ten lancz. Nawet jeśli to lincz na języku.
artykuł z numeru 50/2010 Gościa Niedzielnego
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |