Kiedy wszedł do poprawczakowej kaplicy, wciąż czuł gniew, nienawiść i żal – tylko przez chwilę.
Serce Adriana było rozrywane powoli. Właściwie odkąd pamięta. Mama chciała je dla siebie, bo stała się Świadkiem Jehowy, ojciec walczył o nie, bo był katolikiem. Mama niszczyła je przez egoizm, ojciec przez bezradność. Mama rwała je na strzępy bo piła, ojciec zranił je, bo umarł. Bóg też nie pozostawał obojętny na serce nastolatka.
Nie ma Cię!
Rybnik, górnicze miasto, miasto familoków, miasto Adriana. Tutaj się urodził, tutaj przekonał się, że życie nie ma zamiaru go rozpieszczać, tutaj wreszcie poznał smak zatracenia. – Od początku, odkąd pamiętam coś było nie tak – wspomina. – Ale jako łepek nie zwracałem na to uwagi, innego świata nie znałem, więc tak miało być i już – mówi, siedząc w poprawczakowej kaplicy. – Kiedy mama zaczęła pić, a ojciec zginął w wypadku, nic już nie miało sensu – mówi. Miał wtedy 14 lat. Chciał uciec. Udało się – zamroczony alkoholem czy narkotykami nie wiedział, co się dzieje, był zwolniony z myślenia o przyszłości i walki o teraźniejszość. Był gdzie indziej. Był obcy wobec samego siebie. Tak było dobrze. O to przecież chodziło. Przeszkadzał tylko Jeden – Bóg. Bo zarówno Jehowa mamy, jak i Ojciec ojca domagali się od niego innego życia. Obaj jednak zawiedli. – W dniu, w którym dotarło do mnie, że ojca naprawdę już nie ma, powiedziałem sobie w przebłysku świadomości: Ciebie też nie ma. Nie stworzyłeś świata, nic Cię nie obchodzę, nie muszę się z Tobą liczyć – zawyrokował. No i spokój. Matka piła, syn pił, ojca nie było.
Kasa! Kac
Mieszkanie z tygodnia na tydzień stawało się meliną. Chłopak budził coraz większe obrzydzenie wśród sąsiadów, strach wśród rówieśników i litość wśród krewnych. Pierwsi kibicowali kolejnemu tragicznemu życiorysowi, a takich w familokach nie brakuje. Drudzy szybko nauczyli się, że zaćpanemu gościowi trzeba schodzić z drogi, bo jest nieobliczalny, szczególnie gdy na kacu lub na głodzie szuka kasy na działkę czy jabola. Trzeci chcieli pomóc: ciocia, wujek, babcia – walczyli o krewniaka. Okazali się za słabi. – Nie zależało mi – wspomina. – I tak przez półtora roku. Jazda totalna. Niekiedy było ciężko. Budziłem się w nocy z przerażeniem, że jestem już na dnie. Innym razem o czwartej nad ranem, na kacu, zacząłem wrzeszczeć sam do siebie: Boże, co się z tobą dzieje! W roku 2010 chłopak zostaje zamknięty w schronisku dla nieletnich.
Tam nienawiść wlewa się do jego serca. Trzeźwy patrzy na siebie i nie może znieść tego, jak jest. Szuka winnego. Znajduje. Jest na podorędziu: dyżurny – Bóg i Jego Kościół w którym widział tylko tłuste klechy rozbijające się dobrymi samochodami, żyjące w konkubinatach i wołające o kasę. Ale gdy trwoga… – Przed sprawą trzymałem w ręce medalik Matki Boskiej i żarliwie prosiłem ją, żeby sędzia dał mi szansę. Gdy usłyszałem wyrok, zamurowało mnie. Dostałem zawiasy. Matka Boska się za mną wstawiła? – uśmiecha się.
Nie odpuszczę!
Kiedy wrócił do domu, wróciło stare życie. – Czułem się, jakby mnie ktoś trzymał na smyczy i nie chciał puścić – opowiada. – Po sześciu miesiącach odwiesili zawiasy i skierowali do Młodzieżowego Ośrodka Socjoterapii. Jednak to na niewiele się zdało. Ostatecznie dali mi zakład – kończy. Do Świdnicy trafił zupełnie niedawno. Zbuntowany, obrażony, z nienawiścią w sercu i rezygnacją wszedł do poprawczakowej kaplicy. A tam? Na środku ściany Jezus wyciąga rękę do jakiegoś gościa, łapie go jakby to był jego (tego gościa) jedyny ratunek i jakby (Jezus) nie miał nic innego do roboty tylko zajmować się takimi rozbitkami. – „Mnie też tak złapiesz?” – pomyślałem i wtedy w serce wlało się tyle ciepła, że nie do wytrzymania. „Czas oddać się Bogu” – szeptałem w odpowiedzi na gorzkie pytanie: ile możesz jeszcze żyć bez kogoś bliskiego? – wspomina.
– Samotność jest trudna – mówi dzisiaj. – Ja już dość przeżyłem, aż za dużo jak na siedemnastolatka. Chociaż z drugiej strony tutaj w zakładzie właściwie każdy ma podobną historię do opowiedzenia – zauważa. Tymczasem dobre wieści przychodzą z domu. Matka wciąż trwa w trzeźwości. Krewni odzyskują wiarę w to, że Adrian chce walczyć o normalność. – Jednak ja już wiem, że z Bogiem nigdy nie będę sam. Nawet jeśli do Rybnika jest stąd dosyć daleko, a ja nieprędko dostanę przepustkę, nawet gdy telefony czy odwiedziny zdarzają się sporadycznie, to jednak ja wróciłem do Boga, więc sam już nie jestem – zapewnia. Wrócił? To chyba za dużo powiedziane. Raczej powraca. Na razie wciąż jest przekonany, że oprócz zakładowego kapelana porządnych księży nie ma. Na razie zapewnia, że po wyjściu na wolność do kościoła chodzić nie będzie. Na razie nie potrzebuje nikogo oprócz Boga. Na razie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |