Michael i Christy Franklinowie z Valdez na Alasce adoptowali pięcioro rodzeństwa. Często słyszą: - Aż piątkę? Pewnie jesteście katolikami!
I rzeczywiście, Christy wychowała się w rodzinie katolickiej, ale jej mąż dopiero w trakcie procesu adopcyjnego został przyjęty do Kościoła katolickiego. Wcześniej był metodystą.
Franklinowie, służący w Straży Przybrzeżnej, mieli już dwóch biologicznych synów Aarona i Michaela. Pragnęli mieć jeszcze córkę, ale po urodzeni młodszego dziecka Christy nie mogła już zajść w ciążę. Modliła się jednak gorąco do Matki Bożej. Pojawiła się, oczywiście, myśl o adopcji. Franklinowie planowali przygarnięcie noworodka. Ale po kilku weekendach spędzonych z piątką dzieci z rozbitego małżeństwa, postanowili adoptować całe to rodzeństwo. I tak siedem lat temu do ich domu trafiły: Gabby, Alexia, Kaitlin, Maddy i John. Najstarsze z nich miało wtedy 7 lat, najmłodsze - roczek.
- W porządku, ale na tym koniec z modlitwami do Matki Bożej - śmiał się potem Michael.
Reakcje otoczenia były różne. - No, no, to dużo dzieci - dziwili się jedni. - Adoptowaliście piątkę? Pewnie jesteście katolikami - mówili inni.
Sami Franklinowie są bardzo szczęśliwi, że zrobili ten - jak mówią - skok w wierze. Oceniają, że wzmocniło to ich wiarę i zbliżyło małżonków do siebie.
- Dało nam to wiele powodów do dumy i radości - mówi Michael, a Christy przyznaje, że katolicka wiara miała dla niej decydujące znaczenie w podjęciu takiej decyzji.
- Nie byłabym w stanie tego zrobić, gdyby nie wiara - mówi wprost.
Na początku okazało się, że adoptowane dzieci nie wiedzą nawet, do czego służą sztućce i co to są serwetki. Ale to nie zmieniło sposobu, w jaki patrzyli na nie Franklinowie.
- Byłam nimi zachwycona - opowiada Christy.
Z czasem rodzice mogli z radością patrzeć, jak ich adoptowane dzieci nie tylko używają sztućców, ale występują z recitalami fortepianowymi, śpiewają w chórze czy grają w drużynie bejsbolowej.
Mówiąc o biologicznej matce piątki, Christy, podkreśla:
- Każdego dnia dziękuję Bogu, że nie wybrała aborcji. Dziękuję Bogu, że wybrała życie. I całym sercem wierzę, że zrobiła dla dzieci to, co mogła najlepszego, oddając je do adopcji.
Starsze dziewczynki (dziś jedna z nich ma już 14 lat) pamiętają biologicznych rodziców. Patrzą na zdjęcie matki, szukają swego do niej podobieństwa. Jej brak musi być dla nich trudny. A jednak cieszą się, że należą do rodziny Franklinów.
- Gdybyśmy tu nie trafili, nie bylibyśmy w dobrym miejscu. Jesteśmy dumni, bo mamy rodziców, którzy nas kochają; nieważne, skąd jesteśmy i ile błędów popełnimy. Oni zawsze są przy nas - mówi najstarsza, 14-letnia Gabby.
Cieszą się także biologiczni synowie Franklinów. Jeszcze przed przybyciem nowej piątki 9-letni wówczas Aaron, któremu rodzice powiedzieli, że adopcja oznacza, że musiałby dzielić swój dom z pięciorgiem innych dzieci, odpowiedział: - Mamo, tato, musimy je uratować! Nie możemy ich zostawić samym sobie. Pan Bóg chce, żebyśmy to zrobili.
Sejmowe komisje na wtorkowym posiedzeniu zaproponowały, by zmiany weszły w życie od przyszłego roku.