Mężczyzna wiedział, jak trudno będzie żonie po jego śmierci. Nie chciała nawet o tym rozmawiać. Zatem kiedy wychodziła na zakupy, on po trochu organizował to przyszłe życie...
Porządkował swoje rzeczy, układał dokumenty, przesadzał kwiatki. Ona w amoku, ze strachu, nawet tego nie zauważyła. Dopiero gdy zmarł, odkryła w szafie posegregowane ubrania ze wskazówką, które powinna wyrzucić, które oddać biednym. Znalazła uporządkowane dokumenty. Przy rzeczach osobistych mąż zostawił karteczki, co komu chciałby zostawić. Taki pożegnalny prezent dla ukochanej żony. Koniec historii. Życie biegnie dalej. W hospicjum to codzienność.
„Pamiętaj, musisz zmienić swoją mentalność, jako lekarz. Tu sukces nie polega na wyleczeniu pacjenta, ale na towarzyszeniu mu w ostatnich chwilach (miesiącach, tygodniach, dniach) i sprawieniu, że będą dla niego znośne”. Tak przygotowywała swoich lekarzy jedna z założycielek Hospicjum Domowego św. Franciszka w Katowicach. – Pomimo zaawansowanego wieku nasze założycielki ciągle tu pracują – mówi Katarzyna Perkowska-Kruczak, lekarz koordynujący ze Stowarzyszenia Hospicjum w Katowicach.
Hospicjum Domowe św. Franciszka postało w 1987 roku. Od początku opierało się jedynie na pracy wolontariuszy, w tym lekarzy, pielęgniarek, psychologów, kapelanów, rehabilitantów. Dziś zatrudnionych jest również kilku pracowników. – Nie tworzymy kolejek, staramy się nikomu nie odmawiać pomocy – zapewniają. – Choroba nie pyta o kontrakt z NFZ. Jednorazowo prowadzimy nawet 80 pacjentów. To dwa razy więcej, niż mamy zapisanych w umowie. Każdy podopieczny ma swój zespół prowadzący, pielęgniarkę, lekarza i – w zależności od potrzeb – innych specjalistów. Dzięki temu lekarz nie musi za każdym razem na nowo poznawać historii choroby czy sytuacji rodzinnej pacjenta.
– Z czasem stajemy się prawie członkami rodziny – opowiada Magdalena Mańka, lekarz medycyny, przewodnicząca stowarzyszenia. – Jesteśmy u pacjentów raz, dwa razy w tygodniu. Nieraz częściej. Zaczynamy być dopuszczani do ich spraw osobistych. Nasza pomoc nie kończy się na podaniu leków. Czasem trzeba posiedzieć przy chorym i porozmawiać z nim, a czasem z jego rodziną, bo nie radzą sobie z sytuacją, w jakiej się znaleźli. Czasem trzeba przemeblować pokój i wstawić łóżko, a czasem przynieść węgiel, ugotować obiad albo zwrócić delikatnie żonie uwagę, by nie zmuszała męża do tego obiadu, bo on po chemioterapii na jedzenie nie może patrzeć. Bez wolontariuszy nie byłoby hospicjów. Także bez sponsorów, darczyńców. – Lista potrzeb jest długa – przyznaje M. Mańka. – Specjalistyczny sprzęt, lekarstwa, opatrunki. Albo buty dla dzieci naszych podopiecznych, bo przecież chorują i odchodzą także młodzi ludzie, często jedyni żywiciele rodziny. Zostawiają żony, małe dzieci. Obietnicę pomocy socjalnej zapisaliśmy w statucie.
Nie wszyscy pacjenci od razu wymagają domowej opieki hospicyjnej. Od kilku miesięcy na Osiedlu Tysiąclecia działa Poradnia Medycyny Paliatywnej. Tam przyjmowani są chorzy, w dobrej kondycji, z kontrolowanymi objawami. Terminalna faza choroby wnosi chaos do rodziny. Otępienie spowodowane bólem i lękiem początkowo dezorganizuje życie codzienne. Rola pracownika czy wolontariusza hospicjum polega także na ogarnięciu tego chaosu, wskazaniu bliskim kierunku, nadaniu struktury emocjonalnej i medycznej. I dopiero gdy chory wejdzie w układ równowagi z chorobą, uspokaja się trochę, a z nim cała rodzina. Wtedy łatwiej świadomie przygotować się na śmierć.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |