– A mąż mój, niestety, tak nagle umarł – martwi się pani Róża. – Nagle? To ile miał lat? – Sto jeden i pół roku...
Przeżyli ze sobą 73 lata. To najdłuższy staż małżeński odnotowany w Katowicach. Na rzuconą żartem uwagę, że to już prawie męczeństwo, pani Róża obrusza się. – Jakie męczeństwo? Co też pani opowiada?! Toż to samo szczęście było. Mój Henryczek był taki dobry. Nigdy nie zrobił mi przykrości. Nigdy się nie pokłóciliśmy... Pani Róża skończyła 100 lat. Mieszka w Katowicach-Podlesiu z najmłodszym synem Karolem i jego rodziną. Syn uśmiecha się trochę łobuzersko.
– Tata to może i czasem chciał się pokłócić. Nieraz był zdenerwowany, rozładowałby napięcie. Ale z mamą nie było o co się kłócić. Na nią nie można się było denerwować. Nigdy nie zrobiła złośliwej uwagi nikomu. Ciągle się śmiała i była w dobrym humorze. Przyszłego męża poznała, gdy pasła krowy. – Zobaczył mnie i zakochał się. A potem przychodził, siadał na trawie i rozmawiał. Ale miał konkurencję. Miałam chyba siedmiu czy ośmiu chłopaków. Niektórzy bogaci. I wszyscy chcieli się ze mną żenić... Jak to się stało, że dziewczyna z takim powodzeniem wybrała akurat tego jednego? – Wie pani, on był wyjątkowo szczery i uczciwy – zamyśla się. – Miał dobre serce. Dla wszystkich był uczynny. Kiedy przychodził do mojego domu, siadał przy babci i długo z nią rozmawiał. Wszyscy go lubili, pytali, kiedy nas znowu odwiedzi. Pobrali się w sierpniu. A dwa tygodnie później wybuchła druga wojna światowa...
Zamiast pojechać w podróż poślubną, państwo młodzi dołączyli do kolumny ludzi uciekających na Wschód. Po bitwie wyrskiej i nasilonych walkach w okolicach Tychów-Żwakowa mieszkańcy bali się zostać na Górnym Śląsku. Ale daleko nie doszli. Pod Ojcowem Niemcy zawrócili uciekinierów. – Znowu znaleźliśmy się w domu – opowiada pani Róża. – Ale ja wcale tego nie żałowałam. Rozpakowaliśmy jedzenie, które zostało z wesela, i zaczęliśmy zwykłe życie. To zwyczajne życie nie trwało długo. W 1942 roku Henryk został powołany do niemieckiego wojska. Wtedy na świecie były już córeczki: Basia i Lusia. – Odprowadziłam go na peron. Pamiętam tylu młodych chłopców. I żegnające ich kobiety: matki, żony, dziewczyny. Jak one wszystkie płakały! Ja też płakałam... – łzy jeszcze dzisiaj stają w oczach starszej pani.
Wnuków nie policzę
Mąż walczył na froncie. Przysyłał telegramy z różnych stron świata. Potem listy przestały przychodzić. Róża pracowała przy gospodarstwie rodziców. Starała się zastąpić córeczkom ojca. Modliła się, żeby przyszedł z powrotem, choć wiedziała, że nie wszyscy wracają. I tęskniła. Henryk dostał się do niewoli amerykańskiej. Do kraju wrócił już jako polski żołnierz z armii Andersa. – Był 6 grudnia. Otworzyły się drzwi i wszedł uśmiechnięty Henryczek z taką wielką torbą-workiem. To był najlepszy prezent, jaki mogłam dostać na Mikołaja. Pani Róża śmieje się wesoło.
Syn jej wtóruje. Kiedy mama nie może doliczyć się wnuków, Karol cierpliwie czeka. Nie podpowiada, ale radzi, żeby ćwiczyła pamięć. – Mieliśmy troje dzieci – liczy stulatka. – Doczekaliśmy się 9 wnuków. A prawnuków... – Siedmioro – lituje się pan Karol. – Mieliśmy szczęśliwe dzieciństwo – wspomina. – Życie było skromne, ale rodzice ani my sami nie oczekiwaliśmy zbyt wiele. Dlatego byliśmy szczęśliwi. Ojciec był bardzo pracowity. Jako dziecko nie doceniałem tego. Myślałem, że tak jest w każdym domu. Był też niezwykle uczciwy. W dniu wypłaty przynosił mamie pieniądze odliczone co do grosza. Pieniądze trzymała mama. Kiedy tata chciał kupić papierosy, bo czasem lubił zapalić, musiał złapać dodatkową fuchę, bo mama nie chciała, żeby palił – śmieje się.
Tam spotkam Henryczka
A mama? – Nigdy nie podniosła głosu, nigdy mnie nie uderzyła. Kiedy narozrabialiśmy, smutniała. I to była najgorsza kara dla nas. W naszym domu nie było kłótni, awantur. Nigdy nie widziałem ojca pijanego. Nawet zapachu alkoholu od niego nie pamiętam. – Kiedyś, gdy był młody, wypił o jeden kieliszek za dużo – przypomina sobie pani Róża. – Wracając do domu, wpadł do rowu. Tak go ta sytuacja upokorzyła, że obiecał sobie, że już nigdy się nie upije. Słowa dotrzymał do końca życia. Henryk odszedł, mając prawie 101 lat. Zdążył zjeść śniadanie, wypić herbatę i ogolić się. Potem umarł. Syn przyniósł go na rękach do pokoju. Pani Róża bardzo za nim tęskni. Kiedy wracają z kościoła i syn ją ponagla, smutnieje: „Po co mam tam wracać? Henryka już nie ma...”.
Pani Róża kilka razy otarła się o śmierć. Kiedy miała 80 lat, zdiagnozowano u niej raka żołądka. Lekarze podjęli decyzję o operacji, choć bez większych nadziei. – Gdy wchodziliśmy z mamą do szpitala, w drzwiach minęliśmy młodych rodziców z noworodkiem w ramionach – wspomina pan Karol. – Pamiętam, że pomyślałem wtedy: „Cóż, jedno życie się kończy, a drugie zaczyna”. Kto mógł przypuszczać, że Pan Bóg podaruje jeszcze mamie ponad 20 lat! Starsza pani złamała kiedyś nogę w biodrze. Wyzdrowiała. Mając 90 lat, zaczęła nagle kaszleć. Lekarze odkryli zbierający się w płucach płyn. Ze względu na zaawansowany wiek nie chcieli zdecydować się na żadne chirurgiczne działania. Panią Różę uratował specjalista, niezwykle odważny lekarz, który zabrał ją na oddział i właściwie bez znieczulenia wsadził w jej płuco dren. Matka i syn są przekonani, że to Boża interwencja po raz kolejny ją uratowała. – Miałam wspaniałe życie – powtarza raz po raz stulatka. – Szkoda, że tak szybko minęło. Tyle już lat żyję na tym świecie i ciągle mi mało. Proszę Pana Boga, żeby mi pozwolił jeszcze trochę pożyć, żeby mnie za szybko nie zabierał. Ale w niebie też chyba będzie pięknie. Tam spotkam mojego Henryka.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |