O umiejętności dawania, dojrzałym macierzyństwie i cudownym Bożym Narodzeniu z Dorotą Chotecką rozmawia Agata Puścikowska.
Agata Puścikowska: Gdy rozmawia Pani z mediami laickimi, zawsze jest zabawnie i lekko. Media religijne w kółko pytają o nawrócenie. Męczące?
Dorota Chotecka: W pewnym momencie było to rzeczywiście dość trudne. Teraz już nie. (śmiech) I nawet, jak pani widzi, zgadzam się na takie wywiady.
A skąd wiadomo, że będziemy rozmawiać o nawróceniu!?
Mimo że nie bardzo umiem mówić o wierze, to o sprawach mało istotnych nie bardzo lubię mówić. W związku z tym zostańmy przy wierze – sprawach najważniejszych.
Sprawy najważniejsze: gdy czytam Pani wypowiedzi dotyczące życia sprzed Pani wypadku i po nim, widzę cały czas... spójną osobę.
Święty Jan od Krzyża powiedział, że naszymi wrogami są świat, szatan i ciało. I tak jest naprawdę. Moim największym wrogiem stał się w pewnym momencie tzw. wielki świat. Skończyłam szkołę teatralną, zaczęłam pracować, bywać, grać. Poczułam, że jestem królową życia, a życie aktorki powinno właśnie tak wyglądać: piękne stroje, czerwony dywan, kolejne role, wyzwania. Wielki świat, w którym wielka aktorka wiruje i którego używa. Potem dopiero, właśnie w czasie mocno dramatycznym, gdy Radek walczył o życie i zdrowie, po wypadku w styczniu 2003 roku, przyszła gorzka refleksja: ten „wielki świat” działa na własny użytek. Jesteś w nim jak trybik, działasz jak maszynka. Nie dodaje ci to ani wartości, ani splendoru.
Trybik się szybko zużywa…
Niestety. Szczególnie widać to współcześnie. Młode dziewczyny są wykorzystywane przez show-business: do cna wyciskane jak cytryny i niemal wyrzucane. Nie dostają żadnych poważnych propozycji prócz bywania na otwarciu butików czy odgrywania tanich reklam. Tak nie wygląda prawdziwe życie! Ale gdy jest się młodym, sztuczny świat przybiera czasem pozory prawdziwego. Mnie też pseudoświat, maleńki i oparty na ułudzie, wydawał się wielki. Ale rzeczywiście jest tak, jak pani wspomniała: mimo popełnianych błędów w środku pozostałam spójną osobą. W młodości byłam bardzo wierząca, ufałam Bogu i chciałam żyć w zgodzie z nauczaniem Kościoła. Potem przyszło załamanie, czy też zakłamanie. W końcu jednak prawda o mnie, wartości, które były dla mnie ważne, uśpione na jakiś czas, wyszły na szczęście z cienia.
Błogosławiony wypadek?
Może Bóg nie miał innego sposobu, by mnie i Radka przywołać do porządku? Uratował nas – to pewne. W drastycznym momencie życia obudziła się we mnie, na długo uśpiona wiara. Bez niej nie wiem, czy przetrwałabym i wypadek, i wiele późniejszych trudnych sytuacji. Zresztą cały czas Pan Bóg nie odpuszcza. Nawet gdybym bardzo chciała odejść, On nie pozwoli. Cały czas – drobnymi wydarzeniami, napomnieniami, ale i całym morzem łask – ustawia mnie do pionu.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |