Wydawało się, że doszli do kresu. Rozstali się, a jednak wydarzyło się coś, co sprawiło, że są razem. Uznali, że to doświadczenie jest tak ważne, że muszą się nim podzielić z innymi.
Ola i Marcin Forysiowie siedzą na kanapie. Przytuleni. Młodsze dziewczynki – Zuzia i Pola – na kolanach rodziców. Najstarszy Igor przytula się do mamy. Trudno uwierzyć, jak wiele zdarzyło się w ich życiu, jak bardzo się krzywdzili. Pan Bóg odmienił ich życie i pomaga je sklejać na nowo.
Ślub z ateistą
Marcin: – Studiowałem w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Ola w ASP w Łodzi. Jesteśmy grafikami. Jako dziecko chodziłem do kościoła, byłem ministrantem. Od Boga odszedłem na początku liceum. Stałem się wojującym ateistą. Bóg przestał dla mnie istnieć. Byłem mocno rozczarowany Kościołem. Widziałem wiele zakłamania i obłudy u katolików. Rodzice chodzili na niedzielną Mszę, wychowywali nas po katolicku, ale w domu nie dawali dobrego przykładu. Nie odczuwałem działania Boga w moim życiu.
Ola: – Wychowałam się w rodzinie katolickiej, praktykującej w niedzielę i święta. Pamiętam, że jak byłam już starsza, wieczorami z tatą i trzema braćmi odmawialiśmy Różaniec. Ja jednak nie miałam na to ochoty. Nigdy nie wątpiłam, że Bóg jest, ale nie byłam z Nim blisko. W trzecim miesiącu ciąży zdecydowałam się na ślub kościelny. Odezwało się tradycyjne wychowanie. Trochę też z lęku, że zostanę sama. Na pewno nie wynikało to z wiary. Wzięliśmy ślub w mojej rodzinnej parafii w podkarpackiej wsi. Proboszcz wystąpił o zgodę do biskupa na sakrament jednostronny, bo Marcin był ateistą. To był 2003 rok, ja miałam 24 lata, on 28. Marcin: – Odczuwałem dyskomfort, bo nie było to w zgodzie z moimi przekonaniami. Zrobiłem to dla Oli, wiedziałem, że to jest dla niej ważne. Zgodziłem się na wychowywanie dzieci w wierze katolickiej.
Byłem nieprzygotowany
Ola: – W tym samym roku urodził się Igor, potem na świat przyszły Zuzia i Pola. Dzieci przychodziły na świat co cztery lata. Zamieszkaliśmy w Warszawie. Nie byłam dojrzała do tego związku. Bardziej szukałam ojca niż męża. Być może wynikało to z tego, że wcześnie wyjechałam z domu, a miałam silną więź z tatą. Było dużo konfliktów. Wciąż kłóciliśmy się. Zabierałam dzieci i wyjeżdżałam na jakiś czas do rodziców. Potem wracałam i były okresy, na przykład pół roku, że było dobrze. A potem znów walczyliśmy ze sobą, nawet przez rok. Bitwa za bitwą. Jak się pokłóciliśmy, to przez miesiąc potrafiliśmy ze sobą nie rozmawiać, nikt ręki nie wyciągał.
A potem było wielkie spotkanie, zbliżenie, po czym znów wielka burza. Czułam się samotna. Marcin mnie nie wspierał w wychowaniu dzieci. Marcin: – Ola coś przeżywała, ale mi o tym nie mówiła. Ja coś mówiłem, a ona odbierała to jako atak na siebie. Nie potrafiłem opowiadać jej o swoich emocjach. Czułem się fatalnie, bo myślałem, że robię dobrze: pracowałem, często do późna, bo musiałem utrzymać rodzinę, a Ola tego nie rozumiała. Widziałem, że jest jej ciężko, ale nie potrafiłem się z nią porozumieć. Czuliśmy się tak zranieni, że nikt nie był w stanie wyjść do drugiego. Myślę, że w ogóle nie byłem przygotowany do życia w rodzinie. Konflikty były bardzo emocjonalne. Zacząłem szukać pomocy na zewnątrz. Chodziłem do psychoterapeuty. Poszliśmy na mediacje. Prowadzący pomagali nam w komunikacji. To rozwiązywało problemy, ale na krótko. Pozwoliło mi zrozumieć siebie i dlaczego dochodzi do konfliktów. One jednak trwały nadal.
Chciałam umrzeć
Ola: – Wspólne życie stawało się koszmarem. Chciałam uciec, ale byłam uzależniona od Marcina. Momentami wyłam w poduszkę: – Panie Boże, zabierz mnie do siebie, bo naprawdę nie mam siły tego wytrzymać. Mimo że miałam już dwoje dzieci, naprawdę chciałam umrzeć. Bałam się Boga, że mnie ukarze, że jak wzięłam kościelny ślub, to podpisałam na siebie wyrok. Wtedy powoli zaczęłam wracać do Kościoła, chodzić z Igorem na niedzielną Mszę. Marcin: – Tolerowałem to, ale wewnątrz nie akceptowałem. Sam oczekiwałem tolerancji dla siebie, więc nie ingerowałem. Choć to, że syn jest wychowywany w innych przekonaniach niż ja, było dla mnie trudne. Ola: – Dla mnie trudne było to, że zawsze chodziłam do kościoła sama. Nie byliśmy z Marcinem wspólnotą. Po jednej kłótni wyjechałam na miesiąc do rodziców, ale po powrocie nic się nie zmieniło. Przełomem było moment, gdy znajoma namówiła mnie, abym poszła na pielgrzymkę. Wzięłam Igora, dziesięciomiesięczną Zuzię i pojechałam. To była pielgrzymka organizowana przez księdza Andrzeja Szpaka – kapłana od hipisów.
Modliłam się o pomoc i po raz pierwszy spotkałam Boga żywego. To było jak cud. Popłynęła łaska. Przyszły do mnie słowa od Boga, że nie chodzi o moje małżeństwo, o dzieci, o męża, ale o mnie, że to ja mam się zmienić. Wróciłam do domu z ogromnym spokojem, inaczej patrzyłam na to, co się działo. Pojechałam po raz pierwszy na ignacjańskie rekolekcje do sióstr zawierzanek w Bliznem. Potem były Msze o uzdrowienie. Zaczęłam odkrywać Kościół, że jest modlitwa wstawiennicza, że ktoś może mnie wesprzeć. Poczułam, że nie jestem sama, że jest ktoś, do kogo mogę się zwrócić. Spotkałam na swojej drodze księdza Marcina Hołuja, który mnie poprowadził. Odbyłam spowiedź z całego życia. Marcin: – Nie widziałem jakiejś specjalnej zmiany u Oli. Byłem zapatrzony w siebie, skupiony na swoich potrzebach. Chciałem mieć dużo czasu. Starałem się jakoś sobie radzić z trudnymi sprawami, emocjami.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |