O tym, czy przy oddawaniu dziesięciny drży ręka, z Krzysztofem Demczukiem rozmawia Marcin Jakimowicz.
Marcin Jakimowicz: Kiedy po raz pierwszy usłyszałeś w sercu głos: oddaj to, co masz w portfelu?
Krzysztof Demczuk: Takich momentów było kilka. Byłem we wspólnocie, gdzie temat dziesięciny był bardzo wyraźnie zaznaczony. Nauczano, że jest ona błogosławieństwem. Słuchałem tego, ale miałem mnóstwo oporów, znajdywałem setki wymówek: „nie mam z czego”, „zacznę płacić, gdy będę miał więcej pieniędzy, gdy zacznę konkretnie zarabiać”. Klasyczne usprawiedliwienia. Zawzięcie kłóciłem się o to z Bogiem…
Niektórzy mówią: „Nigdy nie będę miał tyle kasy, by oddać dziesięcinę”…
Skąd ja to znam? (śmiech) To słabiutki argument. Zawsze będziesz miał pieniądze na dziesięcinę! Każdy może oddać jedną dziesiątą zarobków. To czysta matematyka. Gdy zarabiasz 10 tysięcy, oddajesz Bogu tysiąc, gdy tysiąc – 100 złotych, gdy masz 10 złotych – złotówkę. Dziesięcina to materia zaufania. Bóg naprawdę nie potrzebuje twojej forsy. On jest suwerennym Bogiem, wszystko należy do Niego. Ile musimy dać, by Go zadowolić? Przecież to absurdalne pytanie! W dziesięcinie chodzi o nasze serca, a moje serce było przez lata zamknięte. Potem długo nauczałem, że do dziesięciny się dojrzewa. Dziś myślę, że to absolutnie chrześcijańskie ABC.
Co Cię złamało?
Wiele wydarzeń. Pamiętam, jak kiedyś byłem na konferencji jednego z pastorów. Modliłem się i usłyszałem wyraźne przynaglenie: „Wywróć swój portfel”.
Nie poprosiłeś o drugi zestaw pytań?
Prosiłem, uciekałem od tej myśli, wypierałem ją. Traktowałem jako metaforę: z pewnością Bogu chodzi o to, bym wywrócił swe wnętrze, życie... Może mówi do mnie przez metaforę? Co gorsza, była to jedna z naprawdę niewielu chwil, gdy miałem pieniądze. Zazwyczaj portfel był pusty.
Wywróciłeś go?
Tak. Przynaglenie było niezwykle mocne. Podszedłem i oddałem pieniądze. Poczułem ogromny pokój. Przestałem chlipać w rękaw, że to niesprawiedliwe, że to cała moja kasa. Bóg uczył mnie przez podobne wydarzenia. Gdy powstała wspólnota Metanoia, nasz miesięczny dochód wynosił około tysiąca złotych, czasem było trochę więcej. Bóg rodził w nas pragnienia: marzenia o Kościele, który oddycha, tętni pełnią życia. Nasze ofiary były marniutkie. Czułem, że daję Bogu ochłapy. Pomyślałem wtedy: „No tak, Kościół jest miejscem, gdzie przynosi się starocie; stare kanapy, dywany, lampy, rzeczy zbyteczne”. Bardzo dotknęło mnie słowo z Księgi Malachiasza, gdzie Bóg wyrzuca swemu ludowi, że ofiaruje mu ślepego, kulawego, chorego baranka, a ludzie biegną szybko do świątyni, by tylko nie zdechł im po drodze. I tak ostatecznie go stracą, więc lepiej rzucić ochłap Bogu. Bóg mówi: to straszne! Nie chcę takich ofiar! Usiedliśmy wówczas z jedenastoma liderami wspólnoty i po całodniowych burzliwych obradach (śmiech) zadeklarowaliśmy, ile każdy z nas będzie ofiarowywał na cele Kościoła. Nie była to jeszcze dziesięcina, ale już jakiś konkret. Powiedzieliśmy: „Panie, chcemy być wierni”. Po roku widzieliśmy, że możemy inwestować w Boże królestwo, że mamy zasiew. I wówczas usłyszałem mocne przynaglenie: „Siej, gdziekolwiek cię poślę, a będziesz zbierał wszędzie”.
Dlaczego skojarzyłeś to z pieniędzmi?
Bo one są konkretną rzeczywistością! Jutro jedziemy do Zamościa, by usługiwać tamtejszej wspólnocie. 20 osób, sprzęt, paliwo dla kilku samochodów, musimy wynająć hotele. To spore pieniądze. Ludzie pytają: „Ile to kosztuje?”. Odpowiadam: „Nic. Jeśli chcecie złożyć ofiarę, to chwała Bogu, jeśli nie, nie będziemy rozpaczali”.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |