– Załadowano nas do bydlęcych wagonów. Od tej chwili przestaliśmy być traktowani jak ludzie. Jechaliśmy przez cztery tygodnie. Czasem pociąg zatrzymywał się na chwilę. Tylko po to, by strażnicy mogli wyrzucić trupy w przydrożne zaspy śniegu.
Karcer za modlitwę
Posiołek Połdniewica to bezkresny las z kompleksem drewnianych baraków otoczonych zasiekami z drutu kolczastego, pilnie strzeżonych przez sowieckich żołdaków. Haciscy trafili do baraku numer 12, w którym na piętrowych pryczach ulokowano 106 osób. Na całą rodzinę przypadło zaledwie jedno posłanie. – Ciasnota była tak wielka, że trudno było przewrócić się na drugi bok – przypomina sobie pani Zofia. Po pierwszej, bezsennej nocy prawie 3 tys. więźniów zagoniono na plac przed barakami. Głos zabrał komendant obozu. „Stąd nikt nie ucieknie. Tu będziecie żyć i tu będziecie zdychać” – powiedział na powitanie. Dodał, że wszyscy, oprócz dzieci i starców, muszą iść na „lesorubkę”, czyli wycinkę drzew. Bo kto „nie rabotajet, tot nie kuszajet”. Następnie rozdano przyjezdnym kufajki i narzędzia do pracy – siekiery, piły i strugi do korowania drzew.
Za pracę przewidziane były głodowe porcje żywności – 400 g czarnego, razowego chleba dla dorosłych i połowa tego dla dzieci. – Dostarczano go jedynie w nocy. Trzeba było stać w ogromnych kolejkach i zdobywać to, co nam się należało za pracę – opowiada pani Zofia. Dzieci, zamiast do lasu, szły do szkoły. Nie o naukę jednak chodziło, ale o rusyfikację i ateizację. – Zabraniano nam mówić po polsku i przekonywano, że Boga nie ma. Buntowałam moje koleżanki i kolegów, by zupełnie ignorowali nauczyciela i nie odpowiadali na jego pytania – wspomina pani Zofia. Konsekwencją było zamknięcie szkoły i wysłanie dzieci do ciężkiej pracy przy wyrębie lasu. – W przetrwaniu każdego kolejnego dnia pomagała nam zabroniona przez Sowietów modlitwa. Codziennie w ukryciu odmawialiśmy po cichu Różaniec. Któregoś razu zostaliśmy przyłapani. Mama spędziła wówczas dwie doby w karcerze.
Pluskwy były wszędzie
Oprócz wyniszczającej organizm pracy powszechnym utrapieniem były pluskwy, wszy i karaluchy. – Przed zaśnięciem wkładało się nóż do szpary w ścianie. Po wyciągnięciu ostrze było całe we krwi, tak dużo było tych insektów. Najgorzej było nocą. Wszy i pluskwy chodziły nam po twarzach. Z kolei karaluchy znajdowaliśmy codziennie w zupie – mówi pani Zofia. Z powodu robactwa rozprzestrzeniały się choroby zakaźne, takie jak tyfus czy czerwonka. – Zgodnie ze słowami naszych oprawców zaczęliśmy powoli wymierać. Zdarzało się nawet do kilkunastu zgonów dziennie – opowiada pani Zofia. Choroby nie oszczędziły także rodziny Haciskich.
– Na tyfus zachorował mój brat. Mnie dopadła czerwonka. Nie przetrwalibyśmy, gdyby nie mama, która pracowała w obozowym szpitalu jako pielęgniarka. Oczywiście, nie było tam lekarstw, ale przynajmniej panowały lepsze warunki niż w barakach – tłumaczy. – Stan brata był bardzo ciężki. Lekarz alkoholik, który pił denaturat przeznaczony dla celów leczniczych, stwierdził: „Czort z nim, z niego i tak już nic nie będzie”. Na szczęście się pomylił. Przy łóżku chorego czuwały na zmianę babcia i mama. – Do dziś pamiętam łzy w oczach mamy pełnych błagania, a potem wdzięczności Bogu za nasze uzdrowienie – podkreśla pani Zofia.
Nadzieja wstąpiła w serca zesłańców po 30 lipca 1941 roku. Tego dnia w Londynie podpisany został układ Sikorski–Majski, na mocy którego ogłoszono tzw. amnestię oraz wydano zgodę na utworzenie polskiej armii pod wodzą gen. Władysława Andersa w Uzbekistanie. – Kiedy ta wiadomość dotarła do naszego posiołka, wszyscy byliśmy ogromnie wzruszeni. Komendant, ten sam, który wieszczył naszą śmierć, tym razem oznajmił, że od tej chwili jesteśmy wolnymi ludźmi i możemy wyjechać, dokąd chcemy. Ludzie płakali z radości, ściskali się, całowali...
Niech żyje!
Rodzina Haciskich razem z innymi zesłańcami opuściła Połdniewicę pociągiem towarowym. Zabrali ze sobą to, co najcenniejsze – kilka zasuszonych kromek chleba i cebulę. Po kilkutygodniowej podróży, wyczerpani i głodni dotarli w końcu do Uzbekistanu, wymarzonego miejsca tworzącej się armii Andersa. Zosia i Oleńka wstąpiły do Szkoły Junaczek, gdzie w trudnych warunkach rozpoczęły naukę w języku polskim. Niestety, siostry rozdzielono z mamą, bratem i babcią. – Przystąpienie do junaczek było dla nas jedyną szansą na przeżycie. Kiedy się rozstawaliśmy, myślałam, że pęknie mi serce – przyznaje po latach pani Zofia. Pewnego dnia szkołę odwiedził sam gen. Anders. – To właśnie mnie, jako najmłodszej z uczennic, przypadło w udziale powitanie dowódcy. Trema była olbrzymia. Miałam przemówić do naszego wybawiciela, wielkiego bohatera. I wszystko szło dobrze. Do czasu. Na koniec pomyliłam się i krzyknęłam: „Niech żyje generał Sikorski!”. A powszechnie było wiadomo, że obaj panowie niespecjalnie za sobą przepadają. Ze wstydu i stresu rozpłakałam się. Widząc to, gen. Anders podszedł do mnie, wziął na ręce, przytulił i powiedział ze wzruszeniem: „To nic, moje dziecko” – wspomina. Potem przyszły zwycięzca spod Monte Cassino podchodził do dziewczynek, wypytywał o ich rodziny, notował nazwiska i obiecywał, że zrobi, co w jego mocy, aby doprowadzić do połączenia rozłączonych. Czy dotrzymał obietnicy? – Dotrzymał – zdradza pani Zofia. – Ale to już temat na zupełnie inną opowieść...
Historię pani Zofii będziemy kontynuować.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |