– Gdy koczowałam przy łóżku wnuka, modliłam się, żebym mogła być w tym domu. I jestem! Chwała Bogu za ludzi, którzy tu o nas dbają – cieszy się pani Teresa, babcia 16-letniego Kuby.
Chłopiec usłyszał 27 października diagnozę: ostra białaczka szpikowa. Od tego dnia Uniwersytecki Szpital Dziecięcy w Krakowie-Prokocimiu stał się drugim domem dla niego i jego najbliższych. – Potrzebuje naszej obecności – mówi pani Teresa i przekonuje, że tego, co rodzinie chorych dzieci daje Dom Ronalda McDondalda, nie da się ująć w żadne słowa. – U Kuby spędziłam właśnie cały dzień i całą noc. Cudownie, że mogłam tu przyjść, umyć się, przespać. Uśmiecham się, piję kawę i na chwilę zapominam o problemach – dodaje.
Pierwszy w Polsce Dom Ronalda McDonalda powstał w ciągu roku przy najstarszym szpitalu pediatrycznym w Polsce. Otwarty został 14 października, a pierwsi rodzice wprowadzili się do niego 5 listopada. Rytm codzienności wyznacza tu stan zdrowia dzieci – niektórzy rodzice skoro świt jedzą śniadanie i od razu pędzą do szpitala. Inni siedzą nieco dłużej, bo rano dzieckiem zajmują się lekarze. Towarzystwa dyskretnie dotrzymują im wolontariusze, którzy tworzą ciepłą, rodzinną atmosferę.
– W każdym z 350 Domów Ronalda McDonalda na świecie jest ok. 60–70 wolontariuszy. U nas jest już 20, a kolejnych zapraszamy! Szczególnie liczę na osoby dojrzałe, które mają więcej czasu – zachęca Katarzyna Kędracka, kierująca zespołem wolontariuszy. Na dyżur wystarczy przyjść raz w tygodniu, na 2 lub 3 godziny. Gdy rodzic chce być sam, idzie na górę, do swojego pokoju – wszystkie są 2- lub 3-osobowe, przytulnie urządzone (każdy z łazienką), wyciszone i zapewniające pełen komfort.
– Schodząc na dół, daje sygnał, że chce z nami być, a my staramy się wyczuć, czego potrzebuje. Chcemy być „uważnie obecni” – opowiada K. Kędracka. – Warunki mamy tu nawet lepsze niż we własnym domu – uśmiecha się pani Magda. Jej syn ma 15 lat. Pod koniec września i on usłyszał słowo, które przewraca świat do góry nogami: białaczka. – Dla Darka bardzo ważna jest świadomość, że jestem niedaleko. Wystarczy, że zadzwoni,a ja idę, żeby go przytulić – dodaje.
Ponad miesiąc, wymiennie z mężem, który musiał już wrócić do pracy, spała przy łóżku syna. W domu mieszka od tygodnia, a wraz z nią trzy córki. – Wszyscy mamy tutaj ten sam problem, dlatego łatwo jest się nam wspierać – mówi pani Magda, gotując obiad, a każdy zakątek domu wypełnia smakowity zapach. – Rodzice, którzy długie tygodnie spędzają w szpitalu, są oderwani od rodziny i znajomych. Tu więc tworzy się nieformalna grupa wsparcia – jedni drugim gotują obiad, pomagają sprzątać, idą razem na spacer. Bo tak łatwiej „dać radę” – opowiada Anna Jagieła, manager zmiany wolontariuszy. Gdy zbliża się weekend, obserwuje, że w domu dzieje się coś wyjątkowego. – Jest tak, jakby co piątek kończył się Adwent, a zaczynało Boże Narodzenie. Wszyscy z radością czekają, aż zobaczą męża lub żonę oraz pozostałe dzieci, które przyjadą czasem z bardzo daleka. A jak już się zjawią, to rodzina w komplecie idzie do chorego malucha i w trudnych chwilach jest razem. I o to nam chodzi – zapewnia A. Jagieła.
Pod opieką wspaniałych nauczycieli dom wspierają też młodzi wolontariusze, czyli uczniowie zaprzyjaźnionej Szkoły Podstawowej nr 24 i Gimnazjum nr 29. Ostatnio byli też goście z Podhala. – Adam Chramiec, ratownik medyczny, wiózł kiedyś na onkologię do Prokocimia dziewczynkę ze swoich okolic. Od jej mamy usłyszał o domu. Zainteresował się i wrócił do Krakowa, zapukał do nas i zapytał, co może zrobić. Niedawno przyjechał wraz z żoną Basią, kolegą z pracy Michałem i jego narzeczoną Moniką. Pomogli nam w sprzątaniu i ugotowali dla naszych rodziców rosół, upiekli kurczaki, a na deser – piernik z czekoladą i wiśniami z własnego sadu. Bardzo wszystkich wzruszyli – wspomina K. Kędracka. – Gdy dziecko trafia do szpitala, łatwo zapomnieć nawet o samej sobie. Wiem, bo gdy mój dwutygodniowy syn był chory, dopiero pielęgniarki przekonały mnie, żebym im zaufała, a sama poszła odpocząć i miała siłę dalej być z dzieckiem – wspomina A. Jagieła. – Tego uczymy w domu, że trzeba o siebie zadbać – przyjść, umyć się, zdrzemnąć. – W domu częściej jestem ja. Żona cały czas jest przy córce, tylko wpada coś zjeść, przespać się i znowu idzie do Marty. Bo córka to rzadki przypadek – jak 5 do miliona – mówi drżącym głosem pan Grzegorz.
– Najpierw opadał jej kącik ust. Potem bolała ją główka, ale lekarz powiedział, że to normalne. Aż któregoś dnia zaczęła sztywnieć i trafiliśmy do szpitala. Diagnoza była jak cios: rak pnia mózgu, na siódmym nerwie. Nie da się go wyciąć w całości. Został nieunerwiony kawałek. Na chemię Marta jest za słaba i lekarze myślą, co dalej – opowiada, ocierając łzy. Ile czasu Marta spędzi w szpitalu – nie wiadomo. Po operacji ma niedowład lewej ręki i nogi, patrzy tylko w jednym kierunku. Ale najważniejsze, że samodzielnie oddycha.
Wieczorem, gdy dom powoli zapada w sen, ze szpitala wracają ostatni rodzice. Wśród nich jest Angelika – dziewczyna niezwykle pogodna, wrażliwa i silna duchem. To mama 4-letniego Andrzejka, który kilka dni temu przeszedł przeszczep szpiku kostnego. – Ostra białaczka szpikowa – u tak małych dzieci to się nie zdarza. A jednak... Od lutego lekarze nie wiedzieli, co mu jest, a syn płakał z bólu i nie mógł chodzić. Diagnoza padła w Dzień Matki i od razu dostał pierwszą chemię. Razem z nim zamieszkałam w szpitalu – wspomina.
W reklamówce miała wszystko – od ubrań po płyn do naczyń. Spała najpierw na podłodze, na materacu, a potem w fotelu. I tak przez pół roku… – Przez 3 tygodnie prawie w ogóle nie spałam, a przez 2 miesiące ani na chwilę nie wyszłam ze szpitala – opowiada. W domu mieszka już ponad tydzień i powoli nabiera sił. – Wierzę, że wszystko dobrze się skończy. Musi – uśmiecha się Angelika.
W Księdze Gości jedna z mam, dziękując za pobyt w domu, napisała: „Niech Pan darzy to miejsce i cały personel oraz wolontariuszy swoją opieką, błogosławi i strzeże każdego dnia”. Nic dodać, nic ująć.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |