– Miałam 5 lat, gdy trafiłam do obozu. Pamiętam, że w środku był plac zabaw, a tam huśtawki, płytki basen i pompa do węża strażackiego. Wyglądała jak koń, więc „jeździliśmy” na niej z uciechą – wspomina Maria Campbell.
W 1944 r. do Nowej Zelandii przybyła grupa 733 polskich dzieci. Młodzi Polacy, doświadczeni zesłaniem na Sybir, śmiercią najbliższych i wojenną tułaczką, znaleźli bezpieczne schronienie w obozie w Pahiatua, nazywanym przez miejscowych „Małą Polską”. Najpierw, na rozkaz Stalina, całe rodziny wypędzono ze wschodniej Polski i zesłano na Sybir oraz do Kazachstanu. Żyli w kołchozach, skazani na przymusową pracę, bez możliwości powrotu do kraju.
− Nasze warunki były okropne. Głód zaglądał w oczy, ściany zapluskwione. Pojawiły się i wszy. Polacy zaczęli chorować na tyfus, krwawą dezynterię i inne choroby, zarażając się wzajemnie. Przez ścianę słychać było jęki dogorywających dzieci − opowiada Józefa Wrotniak, wówczas 16-letnia dziewczyna, dzisiaj siostra zakonna.
Gehenna zakończyła się w drugiej połowie 1941 r. Na mocy porozumienia Sikorski–Majski Polacy mogli opuścić ZSRR i szukać schronienia poza Rosją. Wielu towarzyszyło armii gen. Andersa. 120 tys. rodaków trafiło do Iranu. Wśród nich były dzieci – w większości sieroty. Rząd Polski w Londynie zaapelował do krajów Ligii Narodów o znalezienie dla nich schronienia. − Wśród państw, które wyciągnęły pomocną dłoń do małych Polaków, była również Nowa Zelandia − mówi Barbara Majchrowicz z Muzeum Emigracji w Gdyni.
Dzieci nie znalazłyby bezpiecznego schronienia w dalekim kraju, gdyby nie zaangażowanie dwóch niezwykłych kobiet. Hrabina Maria Wodzicka, żona ówczesnego konsula RP w Nowej Zelandii, słysząc o tragedii maluchów, postanowiła działać. Spotkała się z żoną premiera Janet Fraser i poprosiła o pomoc. W ten sposób wiadomość o trudnym położeniu polskich dzieci trafiła do Petera Frasera. Premier, nie namyślając się długo, zaprosił małych Polaków. − Co ciekawe, Nowa Zelandia nie prowadziła wówczas żadnej polityki imigracyjnej. Wsparcie dla polskich dzieci wynikało wyłącznie z dobrej woli i otwartego serca – podkreśla B. Majchrowicz.
Gdy trwały przygotowania do podróży, w Iranie zorganizowano serię wykładów o kraju, do którego miały wkrótce udać się dzieci. − Słuchaliśmy tego jak bajek z książki Andersena. Opowiadano, że to raj. Rządy demokratyczne, wspaniały klimat, wyspy wiecznie zielone, owce, bydło... Po okropnościach w Rosji trudno nam było w to uwierzyć − wspomina Dioniza Choroś, wówczas kilkunastoletnia dziewczynka. Podróż do Nowej Zelandii rozpoczęła się 27 września 1944 r., a zakończyła ponad miesiąc później.
− Płynęliśmy pod eskortą chroniącą nas przed japońskimi łodziami podwodnymi. Mimo to o nasz okręt zawadziła torpeda. Słychać było strzały, syreny wyły na alarm. Żołnierze mówili, że ocaleliśmy dzięki modlitwom dzieci. Codziennie na pokładzie ks. Michał Wilniewczyc odprawiał Mszę św. i udzielał sakramentów − opowiada J. Wrotniak.
Amerykański statek USS „General Randall” rankiem 1 listopada wpłynął do portu w Wellington, gdzie 733 dzieci i ich 105 opiekunów pozdrowiła orkiestra reprezentacyjna i oczekiwał premier Fraser. Nowozelandzkie dzieci zostały zwolnione z lekcji, by powitać rówieśników. Machały rękoma i śpiewały, stojąc przy drodze. Po dotarciu do Pahiatua ciężarówki przetransportowały wszystkich do miasteczka. − Nowozelandzcy wolontariusze zapewnili małym Polakom wszelkie wygody. Zadbali nawet o zabawki, gry planszowe, piłki. Po przyjeździe dzieci znalazły pod poduszkami smakołyki – mówi B. Majchrowicz.
− Podano nam pierwszy posiłek. Każde dziecko otrzymało talerz i ustawiło się w kolejce przed otwartą ladą z barwnymi i smacznymi potrawami. Byłam oszołomiona taką ilością jedzenia, bo do niedawna pamiętałam nieustający głód i ciągłe poszukiwanie żywności. Odruchowo chciałam ukryć jedzenie na potem − opowiada Irena Coates.
Obóz w Pahiatua miał być rozwiązaniem tymczasowym, dlatego władzom Nowej Zelandii zależało, by utrwalać w dzieciach ich polskie dziedzictwo. W obozie mówiono po polsku, czytano polską literaturę, nawet nazwy uliczek były po polsku. − Jednocześnie uczono dzieci angielskiego i cierpliwie tłumaczono zasady narodowego sportu Nowozelandczyków, czyli rugby − mówi B. Majchrowicz. Dzieci chodziły do szkoły, odrabiały lekcje, brały udział w potańcówkach, meczach, zbiórkach harcerskich.
− Moimi najmilszymi wspomnieniami z obozu były i nadal są nasze pieśni – piękne poranne i wieczorne śpiewy przy grocie Matki Boskiej i na niedzielnych nabożeństwach − wspomina Henryka Blackler.
Wielu Nowozelandczyków było oburzonych skalą pomocy, jaką otrzymywali od ich kraju Polacy. Premier Fraser odpowiadał na zarzuty, podkreślając, że obóz czerpał środki od Rządu Polskiego w Londynie. O losach obozu w Pahiatua ostatecznie zadecydowała konferencja w Jałcie. Większość dzieci postanowiła zostać w Nowej Zelandii. Do Polski powróciło ok. 30 osób. Obóz w Pahiatua zamknięto 15 kwietnia 1949 r.
W związku z obchodzonym w lutym przez Nową Zelandię Świętem Niepodległości Muzeum Emigracji w Gdyni przypomina losy polskich dzieci z Pahiatua.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |