Pamiętam, że to był bardzo słoneczny dzień. Pamiętam przygotowanie koszyczka i jazdę rowerem do dziadka na cmentarz. To były jego urodziny. Pamiętam też światło w kościele od zapalonych świec. Tylko tyle i nic więcej. 1999 rok. 3 kwietnia. Wielka Sobota.
Wypadek znam tylko z opowiadań mojej mamy. Niecały miesiąc spędziłam w śpiączce. Obudziłam się i czułam ogromny ból. Dla mnie było to coś normalnego – jest ból i tak musi już być – mówi Ania z Imielina.
Wybuch jak na wojnie
Jej życie diametralnie zmieniło się 19 lat temu. W nią, jej ojca i brata, wracających z liturgii wielkosobotniej, na oczach mamy wjechał samochód prowadzony przez pijanego kierowcę. Tata Ani zmarł po miesiącu w szpitalu, Ania porusza się na wózku, brat jest w pełni zdrowy. – Szliśmy po chodniku: mama pod rękę z tatą, a ja z bratem Stasiem przed nimi. Ja miałam 17 lat, Staś – 9. Samochód uderzył w tatę, wyrwał go mamie spod ręki i wyrzucił w powietrze. Stasia wrzucił w bramę, na szczęście była otwarta, boby się na niej zabił, a mnie wziął na maskę, przewiózł jakieś 100 m i wrzucił do rowu. Mamie nic się nie stało. Ona pamięta tylko ogromny wybuch. Do dziś wspomina, że myślała, że to jakaś wojna idzie – opowiada spokojnym głosem.
– Wielka Sobota zawsze będzie się nam kojarzyć z wypadkiem. Niezależnie, czy przypadnie 3 kwietnia, czy w marcu. Ale nie mamy bólu ani pretensji do Pana Boga. Nie wiem, skąd przyszedł ten spokój. To chyba Pan Bóg tak zadziałał. Oczywiście, są pytania: dlaczego ja, dlaczego tak się stało, ale nie mam w sobie nienawiści ani buntu. Cierpienie jednoczy rodzinę. Ogromnie. Olbrzymim świadectwem jest dla mnie mama. Przeszliśmy przez to wszystko bez ani jednej konsultacji z psychologiem. Proponowali mi, ale powiedziałam: „Absolutnie, moim psychologiem jest rodzina i Pan Bóg” – dodaje.
Ta rodzina ciągle się powiększa. Ania jest szczęśliwą pięciokrotną ciocią, od czasu do czasu przyjmującą na noc całą piątkę. Na ścianie w ich rodzinnym domu wisi nawet sympatyczny regulamin noclegu napisany przez dzieci jej braci. – Ostatnio na modlitwie uwielbienia bardzo lubię modlić się Litanią do Pięciu Ran Pana Jezusa. I jak wypowiadam słowa: „Jezu, uwielbiam Cię w Twoich przenajświętszych ranach”, to staram się nie skupiać na swoim bólu, ale na tym, co przeszedł Pan Jezus. Wcześniej nigdy tego nie analizowałam. A przecież Jezus był człowiekiem, którego na ziemi bolało. Tak jak nas. Kiedy modlę się tą litanią, na myśl przychodzą mi wszystkie moje operacje. Tych najgorszych było pięć. Wiem, że przeszłam je tylko dzięki Jezusowi – mówi Ania.
– „Cierpienie nie uszlachetnia” – napisał ks. Tischner. Cierpienie niszczy. Tischner powiedział, że uszlachetnia miłość. I rzeczywiście tak jest. Jeśli w cierpieniu trzymasz się Boga, to ono cię nie zniszczy. Kiedy nie ma Boga, cierpienie fizyczne cię zmiażdży. A Zmartwychwstanie? – Po ludzku to coś niewytłumaczalnego. Ale w Niedzielę Zmartwychwstania czuję nadzieję, pełnię, promienie słońca i to, że coś nowego może się wydarzyć – odpowiada.
W niebie na beatyfikacji
W kwietniu 1999 r. jej brat Staszek wyszedł ze szpitala po 3 tygodniach. Miał zewnętrzne otarcia, obicia i wstrząs mózgu. Ojciec rodziny, Józef, miał obrażenia wewnętrzne oraz otwarte złamanie nogi. Przeszedł dwie operacje, po drugiej z nich zmarł. Nie był w śpiączce, jednak nie do końca zdawał sobie sprawę ze skali wypadku, jaki dotknął jego rodzinę. – Miał bardzo duże nabożeństwo do Anioła Stróża – wspomina jego żona Helena. – Od razu po wypadku modlił się do niego. – Mój tata dał wielkie świadectwo swoim życiem – ocenia Ania. – W szpitalu podszedł do niego lekarz, który schodził z dyżuru. Był w „cywilnym” ubraniu, a w rękach trzymał kluczyki z auta. Tata, widząc te kluczyki, stwierdził, że to ten człowiek. Wyciągnął do niego rękę i powiedział, że mu wybacza – opowiada. – Ja też wybaczyłam.
– Miesiąc przebywałam na OIOM-ie, potem przewieźli mnie na ortopedię piętro wyżej i tam byłam kolejny miesiąc. Potem przewieziono mnie na rehabilitację do Rept w Tarnowskich Górach. Co było dla mnie wielkim szokiem? Kiedy jechałam na leżąco karetką, pamiętam, że w oknie widziałam światło, które bardzo mnie raziło. Widziałam też zielone łąki. Był już przecież maj. Kiedy wychodziłam z domu w kwietniu, na dworze było jeszcze szaro. Tę zieleń pamiętam do dziś – opowiada po latach.
– W Reptach zaczęła się rehabilitacja po wypadku. Pionizacja. Pamiętam, że pierwszy raz na łóżku posadzili mnie jeszcze w szpitalu w Sosnowcu. Miałam założony specjalny gorset. Rehabilitant posadził mnie na łóżku, pamiętam ból w głowie, zawroty. A jak się odwróciłam, to zobaczyłam przypięty do ściany obrazek o. Pio. Zaczepiła go tam moja mama – wspomina, dodając, że wstawiennictwu tego świętego zawdzięcza swoje życie.
– Moja mama już na OIOM-ie poprosiła siostry, żeby pod plecy do łóżka dały mi obrazek o. Pio – mówi dalej. – Lekarz po wypadku powiedział mamie, że będę ruszać tylko rękami, że będzie cewnik, pampers. Mam złamane 4 kręgi kręgosłupa, uszkodzony rdzeń kręgowy. Mama łącznie z całą rodziną non stop modliła się koronką do o. Pio. Naprawdę to było ogromne pogotowie modlitewne. Do dziś Ania i jej bliscy modlą się za wstawiennictwem św. o. Pio. Odwiedzili go nawet w San Giovanni Rotondo. Często też w czasie wizyt u różnych lekarzy słyszy: „To, jak pani dziś funkcjonuje, jest cudem”.
Jej tata Józef zmarł niecały miesiąc po wypadku, wieczorem 1 maja. „Dej mi dwa złote na telewizor, bo w niedziela rano byda chcioł patrzeć na transmisja z beatyfikacji” – powiedział przed śmiercią swojej żonie Helenie. – No i już ta beatyfikacja obejrzoł w niebie… – dodaje spokojnie jego małżonka.
W Rzymie na beatyfikacji o. Pio była pewna salezjanka, znajoma rodziny. Ani przywiozła wtedy medalik z wizerunkiem dopiero co błogosławionego stygmatyka. – Popatrz, jaki jest już zniszczony, wisi na mojej szyi od tego 1999 r. – pokazuje.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |