– O Bogu rzadko rozmawia się z chorymi. On jest obecny w tym, co robię – w pracy fizycznej, gdy trzeba kogoś przytrzymać podczas zabiegów, i w relacjach, które staram się budować – mówi Aleksander.
Wśród męskich cech, które najbardziej przydają się w posłudze wolontaryjnej, Aleksander wymienia wrażliwość i delikatność. Przydają się, gdy z kimś trzeba po prostu być i nawet nic nie mówić. Albo wtedy, gdy karmi się pacjenta – łyżka po łyżce, uważając, by się nie zadławił i nie zmęczył jedzeniem. Krzysztof dodaje do tego jeszcze poczucie humoru i uśmiech, z którym idzie się do chorego, i który potrafi rozładować niejedną trudną sytuację. Mężczyźni św. Łazarza mówią, że wolontariat w hospicjum to łaska od Boga.
Nic ponad modlitwę
– Pobyt w hospicjum bardzo często jest też łaską dla chorych. Nie tylko dlatego, że dostają tu taką opiekę, którą trudno zapewnić w domu czy nawet w szpitalu (gdy leczenie przyczynowe jest już zakończone), ale przede wszystkim dlatego, że wiele spraw w tym miejscu się prostuje. Nierzadko dzieje się to w sposób, który po ludzku trudno wytłumaczyć... – zauważa Aleksander. Te sprawy to m.in. odbudowywanie pogmatwanych, a nawet zerwanych więzi rodzinnych, uzdrowienie duchowych zranień czy w końcu relacji z Bogiem, który do końca walczy o człowieka i pomaga mu (bywa, że w ostatniej chwili) jednak przystąpić do spowiedzi i przyjąć sakramenty.
– Po pewnym czasie posługi wolontaryjnej odkryłem więc coś, co mocno mnie zaskoczyło. Mimo że hospicjum kojarzy się ze smutkiem i umieraniem, spotkałem tu ogrom miłości – ludzkiej i Bożej – przekonuje Aleksander Czyba, a Krzysztof Grabowski dodaje, że tym, co nadaje sens hospicyjnej rzeczywistości – w każdym jej wymiarze – jest wiara.
– Bez niej trudno byłoby mi się mierzyć z pytaniami o tajemnicę śmierci. Nie da się przejść obok nich obojętnie, choć tak naprawdę nie zawsze znamy na nie odpowiedź, zwłaszcza jeśli umiera ktoś młody. Wszystkich nas to wtedy mocno dotyka – przyznaje Krzysztof. O chorych i o tych, którzy już odeszli, stara się pamiętać w modlitwie osobistej i nieustannie polecać ich Bożemu miłosierdziu. – Kiedyś, gdy zmarła pani Basia, którą się zajmowałem, dostałem poruszający SMS od Michała, opiekuna medycznego. Napisał, że dziękuje mi za wszystko, co dla niej zrobiłem. Zaskoczyło mnie to, bo przecież nie zrobiłem nic ponad to, co robię dla innych pacjentów. Michał wyjaśnił, że dużo się za nią modliłem, a to najważniejsza i najcenniejsza rzecz, jaką możemy dać drugiemu człowiekowi – podkreśla K. Grabowski.
– Myślę też, że śmierć trzeba oswajać, choć nie jest to łatwe, jednak jest ona nieodłącznym elementem naszego życia, a czasami wydaje się, iż są ludzie, którzy uważają, że nigdy nie umrą... Prawda jest inna, dlatego gdybyśmy w każdej chwili mieli świadomość, że może ona być ostatnia, bylibyśmy pewnie lepszymi ludźmi, bardziej docenialibyśmy choćby najmniejsze dobre rzeczy, a świat mógłby być piękniejszy – mówi K. Grabowski.
Silni, wrażliwi i uśmiechnięci
Wielu osobom wolontariat kojarzy się z zajęciem typowo kobiecym, zwłaszcza jeśli wymaga pielęgnowania chorego, trzymania go za rękę i rozmawiania z nim o życiu. – W hospicjum obalamy ten stereotyp. Wolontariusze, czyli Mężczyźni św. Łazarza, są nam bardzo potrzebni, a wszystkich, którzy są już z nami, bardzo cenimy – zapewnia Renata Połomska, koordynator Pól Nadziei. Chciałaby, żeby podczas najbliższego kursu na wolontariusza udało się poprawić hospicyjne statystyki. Póki co, kobiety rzeczywiście dominują – jest ich 122, a panów tylko 26. Józef Zając na Fatimską 17 trafił rok temu, gdy przeszedł na emeryturę. Z perspektywy 12 miesięcy taki właśnie sposób na wypełnienie wolnego czasu gorąco poleca swoim rówieśnikom.
– W USA wolontariat podejmowany przez emerytów jest czymś oczywistym. W Polsce jeszcze tak nie jest, a zdumienie budzi fakt, że można robić coś zupełnie za darmo. Dużo osób woli więc siedzieć w domu i narzekać na brak zajęcia – zauważa i dodaje, że aby się tu odnaleźć, trzeba lubić ludzi i mieć w sobie dużo cierpliwości. – Bez tego ani rusz, bo pacjenci często są zmęczeni chorobą, a przez to rozdrażnieni, mają też różne temperamenty. Nie wolno się jednak zniechęcać, nawet jeśli nie raz, nie dwa robi się dla kogoś zakupy, które potem okazują się niepotrzebne – opowiada. Radzi, by mężczyźni nie bali się odnaleźć w sobie cech, których czasem, zupełnie niepotrzebnie, wstydzą się. – Wbrew pozorom to właśnie nam łatwiej jest słuchać drugiego człowieka i pozwalać mu się otworzyć – przekonuje.
Aleksander Czyba na zostanie wolontariuszem zdecydował się, gdy usłyszał w radiu audycję na ten temat, a wątpliwości, czy na pewno się do tego nadaje, ostatecznie rozwiały słowa z Księgi Hioba o odchodzeniu człowieka. Po dwóch latach wie na 200 proc., że lepiej trafić nie mógł, bo gdy przyszedł do hospicjum, doznał wrażenia, jakby dotykał zdrojów Bożego miłosierdzia. To najlepsza motywacja do dawania siebie innym. – O Bogu rzadko jednak rozmawia się z chorymi. On jest obecny w tym, co robię – w pracy fizycznej, gdy trzeba kogoś przytrzymać podczas zabiegów pielęgnacyjnych (męska siła jest wtedy na wagę złota) i w relacjach, które staram się budować. Bliskość jest czymś, czego chory bardzo potrzebuje, mimo że czasem się przed nią broni. Co ważne, otwarcie się na drugiego człowieka, na miłość pozwala mu z czasem otworzyć się też na Boga i pozwolić Mu się kochać – zauważa A. Czyba.
– Jakiś czas temu byli u nas na praktykach kapucyni. Jeden z nich przyszedł z gitarą i grał pacjentom. Oddział tętnił życiem – wspomina Krzysztof Grabowski. – Do dziś pamiętam panią, która bardzo lubiła słodycze. Pewnego dnia wspólnie wymyśliliśmy, że usiądziemy przy wejściu na oddział i od każdego będziemy pobierać haracz w postaci czegoś słodkiego. Radość tej pani przez cały dzień była bezcenna. Potem okazało się, że to było moje ostatnie spotkanie z nią – dodaje Aleksander.
Stracone i odzyskane chwile
Mężczyźni św. Łazarza widzą też wyraźnie, że wolontariat wiele zmienia w ich życiu. Owoce tego zauważają też ich żony, dzieci i inni bliscy, którzy wspierają i na swój sposób również emocjonalnie angażują się w tę niezwykłą posługę, oddając czas, który można by spędzić razem. – Przychodząc do hospicjum, chciałem wzmocnić swoją wiarę, zbliżyć się do Chrystusa, jak również nauczyć się kilku ważnych rzeczy od chorych. I rzeczywiście tak się stało. Nie tylko lepiej poznaję tu Boga, ale także nabrałem większego dystansu do codziennych, zawodowych obowiązków i staram się mieć czas dla bliskich. Bo to, czego najbardziej żałują pacjenci, to stracony czas, którego ciągle brakowało im dla rodziny – przyznaje Alfred Gleń.
Ważną sprawą jest też to, by nigdy nie kategoryzować ludzi. – Czasem pojawia się pokusa, by odejść od chorego, który jest już w ciężkim stanie i trudno nawiązać z nim kontakt, a iść do kogoś, z kim dobrze się rozmawia. Szybko jednak przychodzi refleksja, że tak nie wolno, bo jestem tu dla każdego i być może jestem ostatnią osobą, z którą ktoś rozmawia, więc muszę dać z siebie wszystko, co najlepsze – wyznaje. A co, jeśli wolontariusz mocno zżyje się z kimś, kogo często odwiedza i jego odchodzenie jest potem bolesne? Książkowa teoria mówi, że najlepiej unikać takich sytuacji. Praktyka pokazuje jednak coś innego.
– Jeśli odejście chorego boli, to znaczy, że ja wciąż jeszcze odczuwam emocje. Przychodząc do hospicjum, wiemy, że czas na to, by kogoś poznać, jest krótszy niż w innym miejscu. Trzeba więc dobrze go wykorzystać. Jeśli ktoś chce, by trzymać go za rękę, to trzymam, nawet jeśli już skończyłem swój dyżur. Tutaj nie patrzy się na wskazówki zegara, ale jest się dla bliźniego darem... – tłumaczy Józef Zając.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |