Esbecy wmawiali im, że są złymi matkami. Dziś wiele z nich żyje bardzo skromnie, bez zaszczytów. Nie czują się bohaterkami. Chciały po prostu zachować się przyzwoicie.
Eliza Jadczak pokazuje zdjęcia wnuczki. – Podobna do babci? Nie, ładniejsza – mówi z przekornym uśmiechem.
Na fotografii z córką Moniką Liesenfeld widać podobieństwo jeszcze wyraźniej. Te same duże oczy, uśmiech. Matka i córka siedzą na obrzeżu bijącej z tyłu fontanny w Płocku. Lekko przytulone do siebie patrzą w obiektyw. Jest rok 2017. 35 lat wcześniej pani Eliza została aresztowana po raz pierwszy. Stan wojenny w całej pełni. Kończyła się majowa noc, gdy esbecy załomotali do drzwi. Zrobili rewizję; znaleźli nieużywaną maszynę do pisania, przysłaną od przyjaciół Solidarności z Francji. Trzy i pół miesiąca aresztu. Nastoletnia Monika, którą wychowywała sama, na krótko trafiła do domu dziecka, potem do jej przyjaciół.
Kolejne aresztowanie w 1984 r. – Pamiętam, że kiedy mnie drugi raz aresztowano, mama kolegi mojej córki zapytała ją, kiedy spoważnieję i dam sobie z tym spokój… – wspomina Eliza Jadczak, w tamtym czasie członek Solidarności w przedsiębiorstwie Izokor i współredaktor „Solidarności Ziemi Płockiej”, naczelna pisma „Wolny strzelec”, a od 1986 r. członek Komisji Interwencji i Praworządności Zofii i Zbigniewa Romaszewskich. Tak naprawdę najbardziej bała się, że córka jej nie wybaczy. Powtarzane przez esbeków „jesteś złą matką” wrzynało się w pamięć jak cierń. To była jedna z najgorszych tortur psychicznych, jakie zadawano wielu matkom – aresztantkom, więźniarkom antykomunistycznej opozycji.
Listy bez pretensji
Najgorszy był brak informacji zarówno dla osadzonej, jak i jej rodziny. – Córka pisała listy, ale ja ich nie dostawałam. Ciągle się denerwowałam i zastanawiałam, co się dzieje – wspomina pani Eliza.
Pierwszy miesiąc aresztu w 1982 r. spędziła na „dołku” w Płocku. Nikt z bliskich o tym nie wiedział. – Gdy brat mnie poszukiwał, powiedziano mu w Płocku, że jestem w Łodzi. Z kolei w Łodzi nikt o mnie nie słyszał. No to może na Rakowieckiej? Nie, tam też mnie nie ma… Po miesiącu w areszcie w Płocku faktycznie trafiła do Warszawy. Z więzienia na Rakowieckiej pamięta niejakiego mjr. Pikałę i to, jak splatał swoje grube palce, poubierane w złote sygnety. – Podkreślał, jaką to ja jestem złą matką, i że z powodu mojej fanaberii córka zeszła na złą drogę. Gdy to mówił, puszczałam te słowa mimo uszu, ale jak wracałam do celi, to one cały czas siedziały mi w głowie.
Pani Eliza nie podzielała przekonania części opozycjonistów, że z bezpieką trzeba rozmawiać, bo może jakieś ziarno zostanie zasiane… – To była taka naiwność – mówi. Ona nie wierzyła w to. Milczała. Tego oporu nauczyła się od Solidarności gdańskiej, od małżeństwa Gwiazdów, od śp. Stanisława Kowalskiego, którego do dziś ze wzruszeniem wspomina. Po trzech i pół miesiącach została uniewinniona przed Sądem Wojskowym w Łodzi. Trafiła na uczciwego sędziego. Dopiero wtedy dostała wszystkie listy od córki.
– Zgodnie z przepisami aresztant nocował w areszcie jeszcze jedną noc. Miałam więc dużo czasu, by je poczytać. Najbardziej obawiałam się wyrzutów. A tymczasem z listów wynikało, że nie powinnam się martwić, bo wszystko jest pod kontrolą – wspomina pani Eliza.
Po pierwszym aresztowaniu wróciła do pracy w Izokorze. Było lato, wakacje. Akurat ktoś zrezygnował z wyjazdu do ośrodka zakładowego w Zakopanem i mogła na to miejsce pojechać razem z córką. Chciała chociaż trochę zrekompensować jej dramatyczne miesiące. – Spędziłyśmy tam piękne dwa tygodnie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |