Hanna i Zbigniew Dąbrowscy w tym roku obchodzili 66. rocznicę ślubu. Mają dwóch synów, troje wnucząt i trzech prawnuków. Ich małżeństwo błogosławił ks. Karol Wojtyła.
Przeżyli II wojnę światową i czasy komunizmu, a w małżeństwie chwile pięknej miłości. Swoje dotychczasowe życie podsumowują słowami: „Opatrzność zawsze nad nami czuwała”.
Ich losy splotły się w przedziwny sposób. Pani Hanna, z domu Wolska, urodziła się pod Lwowem, pan Zbigniew w Płocku. Poznali się w połowie drogi między Krakowem, dokąd przed bolszewikami w 1939 roku uciekła rodzina Wolskich, a Wrocławiem, gdzie zootechnikę studiował młody Zbyszek.
– Pojechałam do mojej przyjaciółki Teresy do Kostkowa na Opolszczyźnie – wspomina pani Hanna. – Zbyszek był tam na praktykach. Z mojej strony to było i młodzieńcze zauroczenie, i wielka miłość naraz. Czym uwagę pana Zbyszka zwróciła przyszła ukochana? – Wszystkie inne były brzydkie – z humorem odpowiada 93-latek. W czasie półtorarocznego narzeczeństwa widzieli się łącznie przez miesiąc. Poza tym pisali dużo listów. Spłonęły w piecu, wrzucone przez panią Hannę przy pierwszej awanturze małżeńskiej, bo podczas tylu lat wspólnego życia były też łzy i kryzysy.
Państwo Dąbrowscy zgodnie przyznają, że są dobraną parą. Pobrali się 18 października 1952 r. w Krakowie w kościele Mariackim. Pani Hanna właśnie zdała maturę, pan Zbyszek akurat skończył studia. Rodzice nie pozwoliliby synowi żenić się przed zrobieniem dyplomu. Byli przekonani, że przyszły mąż najpierw musi zdobyć fach, by utrzymać dom.
– Moja mama bardzo się przyjaźniła z ówczesnym wikarym w kościele św. Floriana – ks. Karolem Wojtyłą. Poprosiła, żeby on nam błogosławił – wspomina pani Hanna. – Wtedy trzeba było brać ślub we własnej parafii, ale księża między sobą domówili się i nie było żadnych problemów. U ks. Karola byliśmy też u spowiedzi przed ślubem. On wtedy mocno działał w środowisku akademickim. Na jego Mszach u św. Anny zawsze był pełny kościół. Młodzież i studenci uwielbiali go. To był młody, zdolny, szalenie mądry człowiek – stwierdza pani Hanna.
Przygotowania do ślubu ograniczyły się do spotkania rodziców i rodzeństwa. Pani Hanna miała piątkę rodzeństwa, a pan Zbyszek dwóch braci. Obie rodziny nie były zamożne, zaplanowano tylko skromny obiad dla ok. 20 osób. Wszyscy poszli w gościnę do wuja pani Hanny, bo mieszkanie jej mamy było za małe. Ksiądz Wojtyła spieszył się, więc szybciej wstał od stołu. Młodzi odprowadzili go do drzwi. – Podaliśmy płaszcz i dziękowaliśmy, że znalazł dla nas czas. A ks. Karol z uśmiechem powiedział: „Nie dziękujcie, nie dziękujcie. Wcale nie wiem, czy coś dobrego zrobiłem” – opowiada pan Zbigniew. – To było jego błogosławieństwo na naszą drogę – dodaje pani Hanna.
Pytana o strój weselny, opisuje: – Ja brałam ślub w granatowym kostiumie i kremowej bluzce. Miałam bardzo skromny bukiet goździków, jeden kwiat wpięty we włosy. Mąż był w granatowym garniturze. Zaraz po ślubie tego samego dnia pojechali do Koźla, do rodziców pana Zbigniewa, a stamtąd prosto do Liszek, na północy Polski, 5 km od granicy z Rosją. Do tamtejszej stadniny młody mąż jako zootechnik został skierowany do pracy. Z Koźla rodzice Dąbrowscy nadali wagon z meblami poniemieckimi, garnkami i słoikami, które mama pana Zbyszka od roku przygotowywała. To była wyprawa ślubna młodej pary.
Początki małżeńskiego życia w realiach lat 50. tak wspomina pani Hanna: – Było szaro, buro i ponuro, ale było wiadomo, że jak mąż dostał nakaz pracy, to będzie miał mieszkanie, deputat mleka, że będzie ogród, który będziemy mogli uprawiać. Elementarny byt był zapewniony. W mieście jednak było dużo trudniej niż na wsi. Żeby na święta Bożego Narodzenia kupić karpia, to trzeba było mieć zaświadczenie z pracy o zarobkach. Od wysokości poborów zależało, czy to będzie karp – dla bogatszych, czy śledź – dla biedniejszych.
Swoją pierwszą wigilię jako żona dobrze pamięta. – Bardzo się wtedy starałam, musiało być 12 dań. Byłam przejęta, dopytywałam, czy chleb też się liczy. Z roku na rok robiłam jednak mniej potraw – mówi pani Hanna. – Natomiast w moim rodzinnym domu obowiązkowa była kutia. Ja za nią nie przepadałam, bo była za słodka. Pod obrusem kładliśmy sianko, prosto ze stajni, natomiast w kątach pokoju stały snopy niewymłóconego zboża.
Ze względu na problemy zdrowotne syna pan Zbyszek poprosił o przeniesienie z Liszek, gdzie trudno było o lekarza. Z czasów studenckich znał Książ, bardzo podobało mu się to miejsce. Nie bez kłopotów, ale się udało. W 1954 r. trafili na Dolny Śląsk. Tu przyszedł na świat ich drugi syn.
Gdy dzieci podrosły, pani Hania poszła do pracy. Przez 30 lat pracowała w wylęgarni drobiu w Świdnicy. Pan Zbyszek przez lata odpowiedzialny był za hodowlę, później – jako dyrektor – za całą stadninę.
Po latach państwo Dąbrowscy ze wzruszeniem, ale też spokojem patrzą na swoje życie. – Jesteśmy ciągle razem i Pan Bóg ciągle nam błogosławi. Jesteśmy zdrowi i wszystko idzie dobrze. C’est la vie, to jest życie właśnie – mówi pani Hanna.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W perspektywie 2-5 lat można oczekiwać podwojenia liczby takich inwestycji.
"Mikołaje" zarobią więcej na imprezach firmowych, mniej - w galeriach handlowych.