Z Anną Milewską-Zawadą o czerni nieba, śnie na Mount Evereście i roli s. Faustyny rozmawia Barbara Gruszka-Zych.
Tamte widoki znalazły się w Pani wierszach.
– W jednym napisałam, że stojąc na północnej ścianie Mnicha, czułam się, jakbym stała na północnej ścianie Sagrada Familia. Potem się dowiedziałam, że tej ściany jeszcze nie zbudowano. Kusiło mnie, żeby polecieć w tę przestrzeń, a jednak byłam przypięta liną życia do skały.
Nie przez przypadek góry kojarzą się z transcendencją.
– Nieraz pytano Andrzeja, co czuł, kiedy był tak blisko nieba. Jego – racjonalistę, geofizyka, zafascynowanego astronomią, trochę to śmieszyło. Opowiadał mi, że z jednej strony był pod wrażeniem straszliwej czerni przestrzeni międzyplanetarnej, wiszącej mu nad głową, a z drugiej – bardzo wyraziście widział konstelacje gwiazd. Wszyscy himalaiści mówią, że wydaje się, jakby były tak blisko, że można po nie sięgnąć ręką. Tamta czerń jest przeraźliwa, przejmująca, wspaniała, a jednocześnie niepojęta. To tajemnica, z którą w górach człowiek styka się tak dojmująco. Można powiedzieć, że to przeżycie prawie mistyczne. Zwykle zostawałam w bazie i takie niesamowite wysypisko gwiazd pamiętam bardziej z ukochanej Suwalszczyzny.
Teraz, patrząc na gwiazdy jak w „Małym Księciu”, widzi Pani męża?
– Tak, gwiazdy nieraz do mnie mrugają… W domu w Warszawie mamy lunetę, przez którą razem z nim obserwowaliśmy niebo. Jest tak silna, że widać przez nią nawet cztery księżyce Jowisza, ale też Saturna, przypominającego małe żółtko otoczone kołami. Jak sobie człowiek uświadomi, że widzi to własnymi oczami, aż ciarki przechodzą z wrażenia.
Czy podczas długich wypraw rozmawiała Pani z mężem?
– Mieliśmy łączność przez radioamatorów z Warszawy. Nawet raz go usłyszałam i z emocji wcięłam się w rozmowę, a to było nielegalne. Wołałam: „Kocham cię”. Zrobiła się z tego awantura z władzami nepalskimi, bo radioamatorzy nie mieli licencji na nadawanie. Kiedyś przez różnicę czasu między miejscem, gdzie był mąż, a Polską przeżyłam noc grozy. Reuter podał, że podczas zimowego wejścia na Everest Andrzej zagubił się na wysokości 8 tys. metrów, schodząc do bazy z przełęczy południowej. Było ciemno, a on nosił bardzo mocne okulary. Mroziły mu się szkła i nic nie widział, dlatego nie mógł znaleźć poręczówek i zniosło go w bok z drogi. Jego partner zszedł do obozu, żeby wcześniej ugotować herbatę. Kiedy potem pytali, co wtedy przeżywał, odpowiadał, że był wściekły na siebie, że jest taki bezradny. To wściekłość trzymała go przy życiu.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |