W rozmowie z KAI profesor Papieskiego Uniwersytetu Santa Croce opowiedział o wyzwaniach, stojących dziś przed Kościołem w zakresie formacji do tego sakramentu i o proponowanych środkach zaradczych.
Kościół musi powrócić do języka dydaktycznego, dziś już trochę zapomnianego i rzadko używanego, gdy chce mówić współczesnym ludziom o małżeństwie i rodzinie – uważa ks. Fabio Rosini, odpowiedzialny za posługę rozeznania powołania młodzieży w diecezji rzymskiej. Jest on profesorem na Papieskim Uniwersytecie Santa Croce.W rozmowie z KAI opowiedział o wyzwaniach, stojących dziś przed Kościołem w zakresie formacji do tego sakramentu i o proponowanych środkach zaradczych.
Piotr Dziubak (KAI): Właśnie rozpoczęło się Światowe Spotkanie Rodzin w Rzymie. Ksiądz zabierze głos w sprawie przygotowania do małżeństwa w najbliższy piątek po południu.
Ks. Fabio Rosini: Powiedzmy, że jest to bardziej pogłębiona idea katechumenalna, jak ją określił papież, czyli dokonanie prawdziwego wprowadzenia do sakramentu małżeństwa. Jest to idea, moim zdaniem, bardzo odważna i trafna, jeśli chodzi o obecny czas, wpisuje się w prawdziwą troskę o młodych ludzi przygotowujących się do małżeństwa. Wymaga umiejętności poprowadzenia kogoś drogą, powiedzmy, dużo mniej typową dla naszej mentalności, kogoś, kto musi zrozumieć, jak wygląda taka inicjacja.
Granie nowej partytury przez starych wykonawców, którzy zawsze grają tę samą muzykę, jest naszym ryzykiem. Musimy zadać sobie pytanie: czym jest formacja? Jej zmiana w małżeństwie oznacza zmianę przygotowania do tego sakramentu. Dzisiaj mamy do czynienia z całkowicie intelektualną koncepcją formacji. Jesteśmy dziećmi Kartezjusza i wiele tu nie zrobimy.
Formacja dzisiaj oznacza przekazywanie informacji. Ale nie na tym polega przygotowanie, które ma być edukacją. Szkolenie to coś innego, oznacza działanie o charakterze znacznie bardziej globalnym. Ale w jaki sposób księża, seminarzyści, którzy byli kształceni w mentalności całkowicie intelektualnej, mogą być formowani do bardziej integralnej wizji? W rzeczywistości tego typu argument zmusza nas do ponownego podjęcia dyskusji na temat przeformułowania formacji kapłańskiej. To jest prawdziwy argument. Moglibyśmy skomponować wspaniały utwór muzyczny dla formacji kapłanów i wykonać go w staroświecki sposób, a tym samym ponieść porażkę.
KAI: Ta zmiana mentalności, a nie samych procedur, dotyczy, jak mówi Ksiądz, zarówno kandydatów do małżeństwa, jak i tych, którzy będą udzielać tego sakramentu.
– Oczywiście. Powiedzmy, że w tym przełomowym okresie, w którym się znajdujemy, jak to słusznie powiedział Franciszek z profetyczną i głęboką wizją, musimy wziąć pod uwagę fundamentalne zdanie z „Evangelii Gaudium”: przedkładać czas nad przestrzeń, co nie znaczy zdobywać przestrzenie, ale uruchamiać procesy. Piękne zdanie, naprawdę świetliste, ale jest pewien problem – jak to zrozumieć? Możemy to zrozumieć, ale tu brakuje nam małego elementu: jak uruchomić procesy? Wiedzieć, jak się to robi, oznacza już doświadczenie ich uruchamiania. Oznacza to, że można być przewodnikiem na ścieżce, która jest procesem i że przeszło się tę ścieżkę. Jak może być przewodnikiem ktoś, kto nigdy nie przeszedł szlaku w górach? Niewiele da się zrobić. Dlatego pańskie pytanie ma fundamentalne znaczenie.
Podoba mi się zaproponowanie katechumenatu małżeńskiego, jak to zostało nazwane. Nie wiem, czy można polemizować z tym określeniem. To będzie jak dźwignia, która poruszy całą formację. Jeśli zaczniemy od tego miejsca, będziemy musieli wszystko nieco zakwestionować, ale jest to absolutnie konieczne. Papież trafił w sedno sprawy. Jeśli nie zaczniemy formować naszych małżonków w inny sposób, będziemy mieli takie rezultaty, jakie mamy dzisiaj, czyli dramatyczne.
Dotychczas przygotowywaliśmy narzeczonych do małżeństwa tak, jakby ktoś miał się wspinać na Mount Everest w tenisówkach, z nieodpowiednim sprzętem. Dziesięć małych spotkań, jakieś krótkie rozmowy, wszystko teoretycznie, bez treningu serca, bez weryfikacji. Od 10 lat jestem odpowiedzialny za duszpasterstwo powołań w diecezji rzymskiej i od 10 lat prowadzimy przygotowanie do małżeństwa. Przygotowujemy tych, którzy jeszcze nie zdecydowali się na ślub. Musimy ich nauczyć, jak przeprowadzić narzeczeństwo zgodnie z mottem: dobre narzeczeństwo to nie to, które kończy się małżeństwem, ale to, które kończy się prawdą. Aby dojść do prawdy, trzeba wędrować.
Jak postępować w prawdzie? Już sam charyzmat narzeczonych jest prawdą. Jest to moment weryfikacji, czas poznawania siebie nawzajem i weryfikowania siebie przez uaktywnienie wszystkich punktów, aby było to poznanie prawdziwe, autentyczne, bez filtrów, bez udawania, bez oszustwa. Dlatego właśnie w tym zaangażowaniu należy wykonać pracę polegającą na zdjęciu masek.
Możemy się pochwalić, że na każdym kursie, na który przychodzą setki narzeczonych, wiemy, że co najmniej jedna czwarta z nich zerwie narzeczeństwo po zakończeniu kursu, ponieważ pokazaliśmy im, że nie są gotowi do małżeństwa, że nie są dobrze dobrani. Często ich zauroczenie ma charakter wyłącznie psychologiczny. W rzeczywistości nie ma w nim nic głębszego. Może to tylko pociąg fizyczny? Bardzo niebezpieczne jest jednak zawieranie małżeństw tylko ze względu na atrakcyjność fizyczną lub podobieństwo psychiczne. Te wymiary są bardzo wątłe. Trzeba koniecznie czegoś głębszego.
Jest oczywiste, że w centrum tego dyskursu znajduje się chrzest. Czy powinniśmy unikać pomalowania narzeczeństwa chrześcijaństwem a formować chrześcijan, którzy będą narzeczonymi, a następnie wezmą ślub? Nie możemy zajmować się tylko chrystianizacją nowożeńców. To jest bardzo trudne. Aby to uczynić, trzeba przeżyć inicjację chrześcijańską. Wszyscy musimy być zdolni do tego, ponieważ nie żyjemy już w czasach chrześcijańskich. Kultura nie jest chrześcijańska. Wystarczy spojrzeć na środki masowego przekazu: nie ma tam nic o wiernej miłości, o małżeństwie, nie ma nic o skromności. Musimy umieć formować narzeczonych w takim właśnie kontekście. Bez doświadczenia inicjacji chrześcijańskiej byliby raczej zmuszani do czegoś innego niż to, w czym rzeczywiście wzrastali. I to jest bardzo poważna sprawa.
KAI: Ludzie nie chcą dzisiaj zawierać małżeństw, nawet cywilnych.
– To odpowiada warunkom, po ludzku zrozumiałym. W pewnym sensie nie wiem, co jest gorsze: czy to, że młodzi ludzie nie chcą dzisiaj zakładać rodzin, czy to, że kiedyś pobierali się bez odpowiedniego przygotowania. Kiedy będziemy prowadzić kolejne kursy przygotowujące do małżeństwa, musimy zacząć od stwierdzenia: po pierwsze, jesteście szczęściarzami, którzy dojrzeli do hipotezy ostateczności, co dzisiaj jest ogromnie trudną rzeczą dla młodego człowieka, biorąc pod uwagę zmienność, niespójność i niematerialność wszystkiego. Wszystko jest wirtualne.
Pandemia sprawiła, że staliśmy się bardzo wirtualni. Co więc jest pewne? Na co muszę zwrócić uwagę? To, że istnieje pewne zjawisko, jest normalne, ale to, co wnosi ono do życia, to cenny czas do wykorzystania. Nie można stracić tej okazji, ponieważ ci, którzy w tym okresie wezmą udział w prawdziwym kursie formacyjnym i będą w stanie podjąć ostateczną decyzję dzięki poważnej formacji, zdadzą egzamin. Być może będziemy mieli mniej kandydatów, ale za to dużo więcej osób świadomych dokonanego wyboru,
KAI: Czy sądzi Ksiądz, że przyjdzie taki czas, że Kościół będzie mówił zaręczonym: poczekajcie jeszcze z sakramentem małżeństwa? Dzisiaj chyba rzadko to się zdarza, raczej szuka się innych rozwiązań.
– Właściwie wszystkie mechanizmy przygotowania do małżeństwa są obecne. Istnieje bowiem weryfikacja przedmałżeńska, tzw. mały proces, który należy przeprowadzić. Przy odrobinie większej odwagi kapłan mógłby sprawować swoje ojcostwo duchowe, swoją opiekę mówiąc: zaczekajcie. I to właśnie jest lekarstwo. Prawdziwa miłość do ludzi polega na tym, by powiedzieć: zaczekajcie, nie jesteście gotowi, to nie jest odpowiednia chwila.
Reklama
Oczywiście, że powinniśmy być wolni od wpływu opinii środowiska, rodziny itd. Musimy być gotowi rozczarować ludzi, co być może wiąże się z doświadczeniem sprawowania mądrego, ojcowskiego autorytetu, który jest absolutnie konieczny. Będzie to forma stylu, która musi się upowszechnić, wspólne myślenie w Kościele, które prawdopodobnie trzeba będzie potraktować poważnie, ponieważ wyniki są tak negatywne, że muszę ciągle powtarzać, że nie wolno zachęcać młodych ludzi do krótkiego okresu narzeczeństwa. Niestety są miejsca formacji młodzieży, gdzie ten nonsens jest nadal praktykowany. Krótkie narzeczeństwo – czyś ty zwariował? Narzeczeństwo to bardzo poważny czas, wymagający rozeznania.
Zawsze powtarzam: potrzeba co najmniej dwóch lat zaangażowania. Małżeństwa zawierane w pośpiechu są skazane na mniej lub bardziej pewną klęskę. Na ogół, gdy mamy do czynienia z kryzysem małżeńskim, sprawdzamy, w jaki sposób przebiegło narzeczeństwo. Jeśli wiedza na ten temat się upowszechni, być może kapłan będzie miał więcej odwagi w byciu autorytetem, żeby być czujniejszym na granicy między prawdą a protekcjonalnością. Musimy mówić ludziom nie to, co się im podoba, ale to, co jest dla nich dobre. To jest właśnie podstawowy problem.
KAI: Kiedy dziewczyna zachodzi w ciążę, wtedy często młodzi pobierają się, żeby naprawić sytuację. Ale ojcostwo lub macierzyństwo to jedno, a małżeństwo to co innego. Jak Ksiądz to widzi?
– Jestem księdzem od 30 lat i zawsze mówiłem dziewczętom, które zaszły w ciążę: słuchaj, masz już o jedno dziecko za dużo, nie szukaj sobie jeszcze jednego męża za dużo, wystarczy jeden błąd. Nie popełniaj następnych. To jest prawo moralne. Bez wątpienia lęk nie jest najlepszą drogą do ogarnięcia naszych błędów. Chęć naprawienia ich za wszelką cenę to już przesada. Za każdym razem, gdy mnie słuchano w tej kwestii, dziękowano mi. Wtedy dopiero ludzie przekonują się, czy są powołani do miłości w małżeństwie.
Reklama
KAI: Często sięga się do Ojców Kościoła. A jak w czasach wczesnego chrześcijaństwa Kościół traktował małżeństwo? Bo na zawarcie tego sakramentu trzeba było wtedy trochę poczekać.
– Jeśli sięgniemy do pierwszych wieków Kościoła, będziemy mieli do czynienia z procesem chrystianizacji o wiele głębszym. Zostać chrześcijaninem oznaczało mieć ogromną odwagę. Już sama prośba o przystąpienie do katechumenatu chrzcielnego oznaczała w niektórych przypadkach ryzyko męczeństwa. Mamy męczenników katechumenów, dla których samo pragnienie oddania się Chrystusowi, pragnienie życia jako dzieci Boże było prawdziwą formacją do małżeństwa.
Powiedzmy sobie jasno: problemy, jakie mamy dziś z małżeństwem, wiążą się z chrztem. Problemy z miłością, ze wstrzemięźliwością, z przebaczeniem są problemami z chrztem. W tym sakramencie człowiek jest formowany do braterstwa, miłosierdzia, akceptacji, powierzenia się Bogu. To samo odnosi się do kapłanów. Problemy, które mamy z księżmi, też wiążą się z chrztem, podobnie jak problemy z komunią, modlitwą, czystością itd.
W pierwotnym Kościele trudno było nie tyle dojść do małżeństwa, ile zostać chrześcijaninem. Wiązało się to bowiem z bardzo poważnymi i potwierdzonymi prześladowaniami. Istnieli wyznawcy (confessores), którzy ryzykowali życiem za wiarę i to oni występowali jako poręczyciele dla tych, którzy byli dopuszczani do chrztu. Ciekawe, że pozostało to w języku chrześcijańskiej inicjacji dorosłych: w dialogu między biskupem a „poręczycielem”, którego dzisiaj nazywamy rodzicem chrzestnym. Potrzebujemy mocnych par, które przeżyły okres paschy w swoim życiu i które są ekspertami w tej dziedzinie.
Na szczęście dla mnie w moim pierwszym zespole, który prowadził kursy przygotowania do małżeństwa, była Chiara Corbella. Ona i jej mąż byli dla mnie punktem odniesienia. W ten sposób pomagaliśmy młodym ludziom uczestniczyć w tym kursie. Obecnie trwa proces beatyfikacyjny Chiary. Sama przygoda z tym projektem jest pod jej opieką. Ona bardzo pomaga nam z nieba. Zmarła, gdy prowadziliśmy pierwszy kurs dla narzeczonych. Wszyscy młodzi ludzie, którzy wzięli w nim udział, byli obecni na jej pogrzebie.
KAI: Jak, zdaniem Księdza, powinni zmienić się kapłani w tej perspektywie?
– Musimy wyjść ponad formację, która nadal jest prowadzona w duchu Soboru Trydenckiego, to znaczy ponad kształcenie intelektualne w odpowiedzi na reformację, ponieważ należało wtedy przygotować kapłanów zdolnych do dialogu lub do przeciwstawienia się reformatorom pod względem teologicznym. Jeśli nie wyjdziemy poza tę fazę, to nadal będziemy tkwić w formacji apologetycznej. Trzeba przejść do formacji o wiele bardziej pragmatycznej, polegającej na inicjacji. Słyszałem niedawno w Rzymie wypowiedź młodego księdza, który właśnie przyjął święcenia: po siedmiu latach seminarium muszę powiedzieć, że nauczyłem się bawić z dziećmi, ale nie nauczyłem się głosić Ewangelii. Ani jednego dnia nie uczono mnie, jak ją głosić. A jak dba się o wzrost Ewangelii? Tu jest problem. Należy zmienić strukturę formacji.
KAI: Język Kościoła nie dociera do ludzi, którzy nie rozumieją wielu wyrażeń i słów. Co zatem należy zrobić, aby poprawić to w kontekście przygotowania do małżeństwa?
– Kwestia języka jest bardzo istotna. Na Uniwersytecie Santa Croce zajmuję się Biblią i przekazem wiary. Musimy pamiętać, że w dziedzictwie Kościoła istnieją trzy języki egzystencjalne: kerygmatyczny, czyli język głoszenia zbawienia; parenetyczny, czyli język napomnienia oraz dziś już bardzo zapomniany i mało używany język dydaktyczny – język inicjacji chrześcijańskiej. Język parenetyczny znajdziemy w literaturze Pawłowej. Jest on jednak przeznaczony dla tych, którzy już przyjęli chrzest. Wspólnoty, do których pisze apostoł Paweł, są już wprowadzone w życie w nowej pełni. Jest to język napominający, który dotyka spraw etycznych, gdyż dał już narzędzia do osiągnięcia rezultatu etycznego. Stąd na przykład zdanie: to zatem mówię i zaklinam się na Pana, abyście już nie postępowali tak, jak postępują poganie. Język ten ma charakter etyczny.
Zupełnie zapomnieliśmy, że możemy używać trzech języków. W wyniku kontrreformacyjnego dryfu Kościół przez 500 lat nie posługiwał się w kazaniach żadnym innym językiem. Wszystko skoncentrowaliśmy na etyce, która pozostaje podstawowym podejściem. A o słowa: zaangażowanie, spójność, można pytać tych, którzy już wytyczyli drogę. Nie można tego wymagać od dzisiejszego pokolenia. Nie mamy pewności, że społeczeństwo określiło pewne minimalne elementy.
Zwykle narzędziem, za którego pomocą narzuca się ten język etyczny tym, którzy nie zostali uformowani, jest dźwignia kształtująca poczucie winy, staje się ona narzędziem edukacyjnym dla tych, którzy nie wiedzą, jak kształtować poczucie winy, wyrzuty sumienia. Uważamy, że jeśli w głoszeniu kazań nie ma tonu ganiącego, to znaczy, że nie było kazania. Ludzie w czasie mszy czekają i myślą, czy kapłan ich zbeszta, że teraz ich upomni, że brakuje im zaangażowania. Księża niestety to robią.
Od czasu Soboru Watykańskiego II, wraz z odkryciem na nowo Misterium Paschalnego, ponownym ukierunkowaniem życia na centralne miejsce zbawienia, fala kerygmatyczna ruszyła niemal jak moda. Wszystko stało się kerygmatem. Było to tematem różnych konferencji, na których wiele mówiono o kerygmacie. Kerygmat jest na początku, etyka na końcu, jest jego wynikiem. Kto poprowadzi ludzi od początku do końca, to znaczy od kerygmatu do etyki? W Nowym Testamencie wzmianki o kerygmacie znajdziemy w sformułowaniach w Dziejach Apostolskich, u św. Pawła, w Apokalipsie. Kerygmat jawi się jako hasło: Chrystus zmartwychwstał, prawdziwie zmartwychwstał i ukazał się Piotrowi. Ale kerygmat jest ziarnem. Wymaga rozwoju.
Kościół ma jeszcze język dydaktyczny. Nie wolno nam zapominać, że jeśli coś przypisywano Jezusowi i to zostało uznane, to to, że był rabbim, nauczycielem, ponieważ wiedział, jak nauczać, jak prowadzić swoich uczniów od jednego punktu do drugiego. Jest to w zasadzie język Ewangelii. Znajdujemy ją w słowach Jezusa. Relacje ewangeliczne są strukturami dydaktycznymi, mają swój punkt wyjścia i punkt zakończenia. Tak więc jest to odkrywanie na nowo języka dydaktycznego w pokoleniu podwójnie piśmiennym. Musimy pamiętać, że np. we Włoszech na początku lat sześćdziesiątych było jeszcze wielu analfabetów. Wtedy to, wraz z pojawieniem się telewizji, rozpoczął się okres alfabetyzacji kraju. W latach siedemdziesiątych lud Boży okazał się wreszcie piśmienny. Potem przyszła druga umiejętność – obsługi komputera. Jeśli podczas homilii powiem coś kontrowersyjnego, widzę, że ludzie biorą telefon do ręki i sprawdzają Wikipedię.
Teraz mamy czas “wiki-ludzi”. Musimy odzyskać zdolność wyjaśniania tego, co mówimy. Jeśli podczas homilii wyjaśniam jakieś słowo, ludzie przychodzą i dziękują. Należy również wyjaśniać etymologię słów, słuchacze są dzisiaj przygotowani do rozumienia tego rodzaju języka. Jeśli nie opanujemy dydaktyki, będziemy mieli śmieszny język, który nikogo nie wzrusza. Ilekroć przemawiam, muszę robić explicatio terminorum. Jest to bardzo bogaty sposób jak najprostszego wyjaśniania Słowa Bożego, należy do tradycji inicjacji chrześcijańskiej.
KAI: Słowo „wartość” jest często używane w kazaniach, w wypowiedziach ludzi Kościoła. Ale czy – według Księdza – ludzie tak samo postrzegają znaczenie słowa wartość, jak autorzy wypowiedzi?
– Jest to zła metoda. Albo mamy wspólną wartość i jest ona zrozumiała, albo jest całkowicie niekomunikatywna. Doświadczenie wartości jest doświadczeniem tego, co cenne, to zaś wiąże się z traumą obiektywnej oceny, a więc z doświadczeniem straty. Często jest to miejsce, w którym dostrzega się wartość. Wartość jest zazwyczaj pojęciem abstrakcyjnym. Jeśli przypomnę sobie wartość cnoty chrześcijańskiej, to muszę uznać, że została ona zniszczona przez podwójną zaporę. Kultura hedonistyczna określa wszystkie wartości jako wywłaszczające, uciążliwe, męczące. A my niestety sprowadziliśmy wartości chrześcijańskie do wysiłku, krwi, potu i łez. Wszystko wywołuje reakcję znudzenia, zmęczenia. Ale jak można rozmawiać o opiece szpitalnej z kimś, kto nigdy nie był w szpitalu? Wartość dobrej opieki mogą zrozumieć ci, którzy jej doświadczyli. Dzięki przykładom mówi się o wiele lepiej i ludzie lepiej rozumieją.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |