Tworzenie rodziny, jak i decydowanie się na dziecko jest we współczesnej Polsce obudowane trudnościami, jakich w moim pokoleniu w takim wymiarze nie było – mówi KAI prof. Mirosława Grabowska.
KAI: Pomiędzy wskazaniami Kościoła na temat seksu przedmałżeńskiego i mieszkania przed ślubem a polską praktyką w tej dziedzinie występuje wyraźny rozdźwięk? Jak Pani na to patrzy?
– Występuje wyraźny rozdźwięk, ale odnosiłabym się do tego ze spokojem, wręcz pobłażliwie. Natura była zawsze silniejsza od kultury. To my sobie wyobrażamy, że kiedyś było „po Bożemu”, a teraz już nie jest. Tymczasem, kiedy spojrzymy na fakty... W Anglii w niektórych parafiach zachowały się księgi parafialne prowadzone w XIV, XV w. Analizy historyków brytyjskich wykazały, że znaczący odsetek urodzin miał miejsce wcześniej aniżeli, biorąc pod uwagę datę ślubu, powinno to nastąpić. Nie można więc twierdzić, że kiedyś ludzie byli moralni, a dziś już nie są.
Na pewno jednak Kościół musi szukać nowego języka, nowych środków oddziaływania. I czasem znajduje. Na przykład: wydawało się, że sprawa aborcji jest dla Kościoła przegrana i że w miarę modernizacji społeczeństwo będzie się domagało z coraz większą energią liberalizacji ustawy aborcyjnej. Badania CBOS dowodzą jednak, że nie, że argumenty Kościoła trafiły do przekonania: odsetek zwolenników aborcji „na życzenie” spada i w 2011 r. wynosił 16 proc. Oznacza to, że reszta nie postuluje takiej możliwości. Obecnie obowiązująca ustawa ma za sobą większość.
Być może pomogła też technika: badania USG pokazują istotę ludzką i trudno temu zaprzeczyć. Przykład ten przekonuje, że sukcesy są możliwe ...
KAI: O ile jednak nauka jest sprzymierzeńcem Kościoła w dziedzinie aborcji, o tyle trudno wykorzystać ją w nauczaniu dotyczącym seksu przedmałżeńskiego...
– Biorąc pod uwagę powszechną dostępność rozmaitych środków antykoncepcyjnych i społeczną akceptację seksu przedmałżeńskiego, sytuacja Kościoła nie jest łatwa. Na dodatek wydłuża się okres pomiędzy gotowością ludzi do podjęcia życia seksualnego a momentem, kiedy stają się samodzielni społecznie i mogą zacząć myśleć o założeniu rodziny. W tej chwili jest to ponad 10, może 15 lat, w każdym razie nie 2 czy 3 lata. To jest wyzwanie. Nie wiem, jak na nie odpowiedzieć, ale wydaje mi się, że na pewno nie przez proste powtarzanie zakazów. To przestaje być skuteczne, a właściwie już nie jest, co pokazują dane CBOS.
KAI: Czy myśli Pani, że seks przedmałżeński i wspólne mieszkanie „na próbę” może być efektem przenoszenia pewnych wzorców zaobserwowanych przez młodych Polaków np. podczas pracy na Zachodzie?
– Trudno na to pytanie odpowiedzieć jednym słowem. Publicystyka głosi, że tak. Obserwacje indywidualne, nienaukowe, nakazywałyby ostrożność w takim wnioskowaniu. Ci, którzy wracają do swoich środowisk, wracają odmienieni, ale nie aż tak bardzo, jak prezentują to media. Ale tu potrzebne byłyby bardzo specyficzne badania: co się dzieje z tymi ludźmi tam, co się dzieje z tymi, którzy wracają po jakimś dłuższym czasie (niekiedy z poczuciem zawodu, by nie powiedzieć klęski).
KAI: Jednym z najpoważniejszych wyznań przed jakimi staje dziś nasz kraj jest demografia. Niektórzy wręcz alarmują: Polska wymiera. Czy i jak można by tę tendencję zahamować?
– Trzeba coś robić, bo to wyzwanie staje się coraz bardziej widoczne i naglące. Wyż powojenny końca lat 40. i pierwszej połowy lat 50. urodził wyż przełomu lat 70. i 80., który z kolei teraz powinien rodzić trzeci powojenny wyż. Tymczasem – nie rodzi. Wprawdzie od 2005 roku liczba urodzeń rośnie, ale tylko w pewnym stopniu. Najwyższa pora, by zadać sobie pytanie: co robić, by ludzie urodzeni w drugiej połowie lat 70. i na początku lat 80. chcieli mieć dzieci i rzeczywiście je posiadali. Wydaje się, że chcą. Z badań CBOS wynika, że osób, które w ogóle nie chcą mieć dzieci, jest 4 proc.; jedno dziecko chce mieć 10 proc. Cała reszta, ponad 80 proc., chciałaby mieć dwoje lub troje dzieci (łącznie niemal 75 proc.), lub jeszcze więcej. W rzeczywistości tak nie jest. Jednak pewien „potencjał dzietności” istnieje. Trzeba się w związku z tym zastanowić, co można zrobić, by go urzeczywistnić.
KAI: Odpowiedź, wydaje się bardzo prosta: uruchomić wreszcie solidną, taką jaką ma wiele krajów europejskich, politykę na rzecz rodziny.
– Rzeczywiście, trudno wymyślić coś więcej. Osobną kwestią pozostaje, jak to robić, bo istnieje kilka strategii. Na przykład, w jakiś sposób płacić za posiadanie dzieci, przyznawać dodatki na drugie, a zwłaszcza trzecie i kolejne dziecko. To jednak nie mogą być dodatki symboliczne, bo nie ma wówczas o czym mówić. Można postawić na instytucje o charakterze opiekuńczo-wychowawczym jak żłobki i przedszkola. Ale muszą być one dobre i łatwo dostępne: zarówno finansowo, jak i geograficznie. Rodzic nie może ciągać małego dziecka kilometrami do odległej dzielnicy, gdzie akurat znalazło się wolne miejsce, bo to jest gehenna zarówno dla rodziców, jak i dla dziecka.
Ponadto szkoły, w młodszych klasach, powinny oferować opiekę w świetlicy, o charakterze prawie przedszkolnym, bo co ma robić dziecko 6- czy 7-letnie po trzech, czterech lekcjach, skoro rodzice pracują? Do rozważenia jest także możliwość wydłużenia urlopów macierzyńskich i wychowawczych z realną gwarancją powrotu do pracy.
Można też pomyśleć o połączeniu wszystkich tych udogodnień, ale trzeba być realistą: państwa polskiego nie stać na to, na co mogą sobie pozwolić kraje skandynawskie czy Francja. Niemniej musi być nas stać na więcej niż robimy w tej chwili.
"Mikołaje" zarobią więcej na imprezach firmowych, mniej - w galeriach handlowych.
Są też bardziej uczciwe, komunikatywne i terminowe niż mężczyźni, ale...