Gdy zapytać w Lublinie, gdzie można wymienić zamek w torbie, spodniach czy butach, odpowiedź zawsze zabrzmi jednakowo: na Zielonej.
Zakład prowadzi wraz z żoną. Codziennie od godz. 10 do 18 bez względu na porę roku siedzi w swym mikroskopijnym pomieszczeniu i oczekuje na klientów. – Teraz jest ich znacznie mniej niż kiedyś – wzdycha. – Zalewa nas tania masowa produkcja z Chin. Ludziom przestaje się opłacać cokolwiek naprawiać. Przy aktualnych cenach można równie dobrze zepsutą rzecz wyrzucić i kupić nową. Są jednak tacy, którzy do kaletnika z Zielonej zaglądają zarówno z sentymentu do swoich starych rzeczy, jak i sentymentu do samego miejsca. – Pamiętam, jak przychodziłam tu z mamą zaraz na początku funkcjonowania tego zakładu – wspomina pani Zofia, która mieszka w pobliżu ulicy Zielonej. – Raz mama przerobiła tu swój nieco zniszczony płaszczyk na całkiem ładną torbę dla mnie do szkoły. Byłam taka modna – śmieje się starsza kobieta.
Rzeczywiście pan Dariusz, który doświadczenia w pracy ze skórą nabywał najpierw z zakładach skórzanych Buczka, na Zielonej swoim klientom szył na zamówienie przeróżne rzeczy. – Były plecaki, ale też pokrowce na whisky. Dziś już nikt tego nie robi. Ze skóry nie opłaca się szyć niczego na zamówienie, bo zarówno materiał, jak i usługa są drogie – wyjaśnia kaletnik. Czasami naprawia też siodła konne czy rękawice bokserskie.
Za chwilę zaginie
Przez lata przychodzili na Zieloną zarówno zwykli mieszkańcy Lublina, jak i znani aktorzy i politycy. Przychodzili, by przywrócić rzeczom drugie życie, ale też by zwyczajnie pogadać. – Dziś bardzo często zdarza się, że przychodzą starsi ludzie, żeby opowiedzieć historię swojego życia, zwierzyć się, wyżalić, bo w domu nie mają z kim porozmawiać. Ja jestem obcy, nikomu nie powtórzę. Czują się bezpieczni. A czasami zwyczajnie chcą tu ze mną posiedzieć. I choć może w zakładzie do posiadówek nie ma specjalnie warunków, to jednak, zwłaszcza zimą, u pana Dariusza jest przynajmniej ciepło. Własnoręcznie robiony piec, zapach skóry i spokój właściciela bez wątpienia przyciągają.
– Ja tu będę pracował już do śmierci – mówi kaletnik. – Mam nadzieję, że ludzie będą jednak przychodzić, by starczyło mi na opłaty i jakieś utrzymanie. Ale moje dzieci już na pewno nie przejmą tego zakładu. Dziś już nikt nie garnie się do takich prac – zauważa. Choć zapotrzebowanie na pracę pana Dariusza jeszcze jest, to z usług typowo kaletniczych nikt już w zasadzie nie korzysta. – Ten zawód, podobnie jak kowalstwo, za chwilę zaginie. Zostaną tylko pracownie artystyczne – zauważa.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |