Współpracownicy są zgodni: pani Bernadka ma złote ręce. To zresztą dobrze widać po efektach jej pracy: starannie wykonanych okładkach ksiąg, misternie zszytych grzbietach.
Jej zawód jest wyjątkowy. Podobnie jak imię. – Bo ja Bernardyna jestem. Tylko wszyscy Bernadka mówią. To przez to, że mój dziadek bardzo lubił piosenkę „Po górach, dolinach” i ten fragment „dziewczynka Bernadka szła po drzewo w las”. I kiedy się urodziłam, postanowił dowiedzieć się, co to za imię. Wie pani, wtedy o takie informacje nie było tak łatwo. Ludzie nie byli tacy oczytani. Więc dziadek otworzył sobie książeczkę do nabożeństwa i sprawdzał świętych. Trafił na Bernardynę, stwierdził, że pasuje i takie imię podał mojej mamie – opowiada Bernardyna Pechan, która pracuje w katowickiej Drukarni Archidiecezjalnej.
Choroba zawodowa
Nie marzyła o byciu introligatorem. Ale teraz nie żałuje. – Po szkole trafiłam do zakładów graficznych. Z ogłoszenia. To był czysty przypadek, ale popracowałam i zorientowałam się, że to jest to – wspomina.
Kiedy zaczynała, 34 lata temu, wszystko robiło się ręcznie. – Teraz maszyny wszystko docinają, a my musimy tylko posklejać elementy – tłumaczy. – Na początku sami zszywaliśmy mszały czy księgi liturgiczne. Czasem trafia do mnie do renowacji taki mszał, który poznaję. Wiem, że tych 20–30 lat temu też się nim zajmowałam. I widzę, że maszynowe szycie nie może się równać z ręcznym. Mimo upływu lat to, co było manualnie zrobione, nadal się trzyma, nic się z tym nie dzieje – przekonuje. I zaraz dodaje, że jako klient często ocenia książkę… po okładce.
– Taka choroba zawodowa – śmieje się. – Biorę do ręki i patrzę, czy szyta, jak klejona, jaka gruba okładka. No i czy są koszulki, czyli niepotrzebne białe kartki, błędy wydruku. Teraz rzadko spotyka się porządnie wykonane egzemplarze z grubą okładką.
Pani Bernadka przez ponad trzy dekady pracy ma na swoim koncie wiele nietypowych zleceń. – Najczęściej ciekawe zadania dostaję od studentów ASP. Oni chcą, żeby forma okładki nawiązywała do treści. Czasem, jak coś wymyślą, to kilka dni muszę kombinować, jak to zrobić. Ale później satysfakcja jest ogromna. Ostatnie takie nietypowe zlecenie od studenta zapamiętam na długo: dziewczyna chciała, żeby jej książkę oprawić w ceratę kuchenną. Niby nic niezwykłego, ale mieliśmy na to pół godziny! Całą książkę, z okładką w 30 minut, wyobraża to sobie pani? Ale wszystko się udało. Bardzo ładnie wyszło – opowiada.
Takich historii jest więcej. Czasem okazuje się, że książka ma być tylko skrytką. – Robiłyśmy już schowek na pieniądze. Klient chciał imitację „Trylogii” Sienkiewicza. Przygotowałyśmy piękne oprawy i do nich dopasowywałyśmy starannie wykonane schowki na pieniądze, które na życzenie były wyłożone wewnątrz suknem. Musiałyśmy później do tego wszystkiego dopasować imitacje kartek – zdradza pani Bernadka. – Standardowo takie zlecenia wykonuje się tak, że w bloku wydrukowanej książki wycina się wnękę. I to jest zdecydowanie prostsze – uzupełnia Karolina Pawłowska.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |