To, co działo się wtedy, jak żadne inne wydarzenie położyło się cieniem na historii regionu.
W Miechowicach, dziś dzielnicy Bytomia, niewiele pozostało z przedwojennej zabudowy – trzy kościoły, kilkadziesiąt budynków. Sporo wyburzono w związku z tzw. szkodami górniczymi, w PRL powstało wiele nowych bloków. Dlatego nie tak łatwo dziś wyobrazić sobie scenerię wkroczenia do tej gminy oddziałów Armii Czerwonej w dniach 25–27 stycznia 1945 roku. W dużej mierze udało się jednak zrekonstruować przebieg wydarzeń, a przede wszystkim masakry, której dopuścili się wówczas czerwonoarmiści. Zamordowali 380 osób, w tym wikarego parafii Bożego Ciała, ks. Johanna Frenzla. Z dymem poszedł wielki pałac rodu von Tiele-Winckler. Była to brutalna pacyfikacja miejscowości, w której oddziały niemieckie stawiały zacięty opór Sowietom, ale to nie żołnierzy Wehrmachtu wymordowali zdobywcy, a przypadkowych cywilów. Tu oraz w setkach innych miast i wiosek regionu.
Miechowice to dziś jeden z symboli tego tragicznego rozdziału w historii Górnego Śląska, który potocznie określa się mianem Tragedii Górnośląskiej. Od 2010 roku w ostatnią niedzielę stycznia w województwach opolskim i śląskim upamiętnia się ówczesne wydarzenia, wspomina ofiary końca wojny. I choć trwają spory o to, jak dokładnie rozumieć pojęcie Tragedii Górnośląskiej, bezsporne jest, że mieszczą się tu w pierwszym rzędzie (choć nie tylko) zbrodnie wojenne Sowietów. Stanowią one początek traumy: wstrząsu, który nieodwracalnie zmienia funkcjonowanie człowieka, w tym wypadku – całej społeczności.
Po przekroczeniu granic Rzeszy
12 stycznia 1945 roku, po kilku miesiącach stabilizacji frontu wschodniego wzdłuż linii Wisły, armia sowiecka ruszyła z impetem na zachód, spychając przed sobą oddziały niemieckie w nieustannym parciu ku Berlinowi. Już pięć dni później Sowieci zajęli pierwsze miasto górnośląskie – Lubliniec. Przed nimi, przy trzaskającym mrozie wyjątkowo chłodnej zimy, uciekały setki tysięcy ludności cywilnej, szczególnie z tej części Górnego Śląska, która przed 1939 rokiem należała do Niemiec. Ale chociaż z okręgu przemysłowego, z takich miast jak Bytom, Gliwice czy Zabrze, uszły dziesiątki tysięcy, wciąż pozostały na miejscu zwarte masy mieszkańców, zarówno w miastach, jak i w gminach wiejskich. Wojska sowieckie weszły na obszar nie tylko gęsto zaludniony, ale i rozwinięty cywilizacyjnie, dostatni. Przekroczyły też starą granicę polsko-niemiecką.
Lubliniec był dla czerwonoarmistów miastem polskim, ale już nieodległy Dobrodzień leżał w dawnej Rzeszy Niemieckiej. Mapy pouczały wojsko, że Katowice i Chorzów były polskie, ale nieco dalej zaczynały się Niemcy z miastami, które nazywano w osobliwej mieszaninie rosyjsko-niemieckiej „gorod Bojten” (Bytom), „gorod Glajwic” (Gliwice), „gorod Gindenburg” (Zabrze). Żołnierz sowiecki chciał zemsty na Niemcach za brutalną inwazję i okupację ZSRR. Pragnął zemsty sam z siebie, bo stracił najbliższych. Bo tak szkoliła go propaganda. Bo do brutalności i agresji wychowywał totalitarny ustrój, w którym żył. I oto sołdat przekraczał granicę znienawidzonych Niemiec i wybijała godzina odpłaty. Do tego mimo szybkich postępów linii frontu wojska niemieckie stawiały jednak silny, rozpaczliwy opór, zadając przeciwnikowi znaczne, mierzone w dziesiątkach tysięcy poległych, straty. W ten sposób Górny Śląsk znalazł się na pierwszej linii sowieckiego uderzenia, które siłą rzeczy stało się szczególnie bezlitosne i mocne.
Morderstwa i gwałty
Trudno znaleźć miasto i wioskę, w których nie dochodziłoby do zabijania mieszkańców. Na przykład w przypadku Gliwic historycy mówią nawet o 1200 ofiarach. Czasami zabijano tylko kilka, kilkanaście osób w wiosce, wystarczyło to jednak, by zasiać strach, sterroryzować. Sumowane cyfry dają wielotysięczną rzeszę tych, który stracili wówczas życie – osób zwykle przypadkowych, niewinnych. Choć brzmi to nieprawdopodobnie, mimo upływu tylu lat wciąż jeszcze pełna lista zamordowanych nie jest znana. Znajduje się na niej ponad 80 sióstr zakonnych, 44 księży katolickich i braci zakonnych oraz jeden pastor ewangelicki.
Księża ginęli, nierzadko stając w obronie wiernych – głównie próbując zapobiec gwałtom na kobietach. Gwałty dokonywane przez żołnierzy sowieckich to bolesna karta tego czasu, spychana w niepamięć, a przecież o wyjątkowo rozległej skali. Jeśli jesienią 1945 roku aż 80 proc. dorosłych kobiet w powiecie bytomskim cierpiało na rozmaite choroby weneryczne, to daje to poczucie rozmiarów przemocy seksualnej czerwonoarmistów wobec mieszkanek naszego regionu. Morderstwa i gwałty były często w większym stopniu ekscesami rozwydrzonych żołnierzy niż elementem planowej polityki wobec podbijanych terenów. Na ile były one tolerowane, a na ile zwalczane przez oficerów, trudno obecnie orzec – ze źródeł mamy sygnały o obydwu postawach dowództwa sowieckiego.
Wywózka
Z pewnością jednak działaniem jak najbardziej planowym były dwie operacje, w których widzieć trzeba nie tyle akt zemsty i rewanżu na Niemcach, ile działanie na rzecz rewindykacji strat poniesionych przez ZSRR w czasie wojny: to demontaż sprzętu zakładów i deportacje ludności do ZSRR. Brzmi to na pozór niewinnie, takie jednak nie było, szczególnie w odniesieniu do wywózki „żywego towaru”.
12 lutego 1945 roku, dzień po zakończeniu obrad państw koalicji antyniemieckiej w Jałcie i na mocy decyzji kierowanego przez Józefa Stalina Państwowego Komitetu Obrony ZSRR, na słupach ogłoszeniowych miast górnośląskich, tych leżących w Rzeszy, pojawiły się plakaty z nakazem „mobilizacji sił roboczych”. Mężczyźni w wieku od 17 do 50 lat mieli się stawić – zaopatrzeni na dwa tygodnie pobytu poza domem – do prac porządkowych za frontem. Opornym grożono śmiercią. Tak zaczęło się internowanie dziesiątek tysięcy cywilów. Internowanych z całego niemieckiego Górnego Śląska osadzano w obozach przejściowych, zarządzanych przez NKWD, sowiecką policję polityczną. Bodaj największym z nich było zamienione na obóz osiedle w Łabędach, ale tysiące ludzi przetrzymywano też koło kopalni Centrum w Bytomiu czy w dawnych koszarach w Gliwicach.
Dopiero po kilku tygodniach niepewności jasne się stało, że to nie prace na tyłach frontu, a wywózka na roboty przymusowe w głąb ZSRR miała stać się udziałem internowanych. Ruszyła deportacja – symboliczną rangę mają do dziś dworce kolejowe w Bytomiu czy w Pyskowicach – w bydlęcych wagonach, w nieludzkich warunkach, na wschód, do Zagłębia Donieckiego na Ukrainie, na Białoruś, Syberię, do Gruzji – w rozmaite strony sowieckiego imperium. Ilu wywieziono, dokładnie nie wiemy. Imienna lista, tworzona w Instytucie Pamięci Narodowej w Katowicach, obejmuje prawie 46 tys. nazwisk. Deportowani kierowani byli do obozów NKWD i do pracy w zakładach przemysłowych, w rolnictwie i budownictwie, przy odbudowie zniszczeń. Praca była mordercza, warunki wyniszczające – dlatego też, szczególnie w pierwszych kilkunastu miesiącach, śmierć zebrała wśród Górnoślązaków wielkie żniwo. Co najmniej trzecia część wywiezionych nigdy nie wróciła do rodzin. Te zresztą, pozbawione żywicieli, nierzadko jedynych – ojców, mężów, synów – znalazły się na skraju socjalnej i humanitarnej katastrofy, tym bardziej że na wsparcie państwowe nie bardzo mogły liczyć.
Korzenie traumy
Nie sposób rozstrzygnąć, w jakim stopniu Sowieci zdawali sobie sprawę ze skomplikowania etnicznego Górnego Śląska. Bo przecież choć niemiecka część regionu od końca lat 30. XX w. poddawana była silnemu niemczeniu, to znaczna część ludności była polskojęzyczna, a niektórzy identyfikowali się z narodowością polską. Czerwonoarmiści nie pytali o narodowość: znaleźli się w Rzeszy, jej mieszkańcy byli obywatelami niemieckimi i w związku z tym spaść miała na nich karząca ręka zemsty. W ten sposób w losie, który stał się udziałem Niemców, uczestniczyć też przyszło, nie po raz pierwszy, tym Górnoślązakom, którzy z niemieckością się nie utożsamiali. Przejście Armii Czerwonej przez region pozostawiło wielorakie ślady. Także zniszczenie zabudowy – poszły z dymem reprezentacyjne budynki miejskie, jak chociażby ratusz w Bytomiu i otaczające go zabudowania. Straty substancji architektonicznej wyniosły 25–30 proc. całości.
Rozpoczęta we wrześniu 1939 roku wojna po ponad pięciu latach niczym walec przetoczyła się przez Górny Śląsk. O ile dla katowiczan czy chorzowian silniejszym punktem odniesienia może być wybuch wojny i niemiecka okupacja, dla rodzimych mieszkańców tej części regionu, która przed wojną była częścią Niemiec, prawdziwa katastrofa nadeszła w mroźną zimę 1945 roku. To, co działo się wtedy, jak żadne inne wydarzenie położyło się cieniem na historii regionu. Bez świadomości tych kwestii nie zrozumiemy późniejszych losów tej ziemi. Dobrze, że są badane, opisywane i upamiętniane.
Dr Sebastian Rosenbaum – historyk, pracownik Oddziałowego Biura Badań Historycznych Instytutu Pamięci Narodowej w Katowicach.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W perspektywie 2-5 lat można oczekiwać podwojenia liczby takich inwestycji.
"Mikołaje" zarobią więcej na imprezach firmowych, mniej - w galeriach handlowych.