W Iraku zginęło 22 polskich żołnierzy. Tyle samo pochłonęła dotąd misja afgańska. W kraju zostali osieroceni dzieci, żony, matki, ojcowie…
O Tomku pamiętają też władze gminy. Nadały jego imię miejscowemu kompleksowi sportowemu.
Jurowie wiedzą, że niektóre rodziny żołnierzy poległych w Iraku i Afganistanie mają żal do wojska i zrywają z nim kontakty. – Ja nie mam żalu. Taką pracę wybrał. Kogo mam winić? – pyta cicho Karol Jura.
– O co mam się gniewać? Że na grób syna przyjeżdżają? Przecież nikt go do Iraku na siłę nie wziął – dodaje ojciec. Pretensji nie ma, ale – choć minęło 3,5 roku – cierpienie pozostaje. – Boli okropnie. Mówią, że czas goi rany. Ale takiej rany nic nie wygoi. Stratę dziecka pamięta się do końca – mówi Maria Jura. Dodaje jednak, że ma dwie wnuczki. – Jak do nas przyjdą, to jest lżej – mówi matka poległego żołnierza.
* * *
Trzyletni Rafałek bawi się na dywanie plastikowym pociągiem. – Powiedział, że dzisiaj przyjedzie – mówi chłopczyk. – Kto ci powiedział? – pyta mama Marzena. – Tata powiedział – opowiada maluch. Ale tata nie przyjedzie. Ani dziś, ani jutro. Tata, czyli kapral Artur Pyc z 6. Batalionu Desantowo-Szturmowego z Bielska-Białej, zmarł ponad rok temu na skutek ran odniesionych w Afganistanie. Jego żona Marzena ma dziś 26 lat. Zanim to wszystko się stało, studiowała polonistykę. Na temat pracy licencjackiej wybrała cierpienie z „Wieży” Gustawa Herlinga--Grudzińskiego. To opowieść jakby wyjęta z Księgi Hioba – śmierć najbliższych, samotność, rozpacz, rezygnacja, ale także zmaganie z duchowym paraliżem, szukanie Boga, nadzieja wbrew nadziei… – Dlaczego pani wybrała akurat ten temat? – dziwili się wykładowcy. Nie potrafiła odpowiedzieć. Nie przypuszczała, że…
Czekoladowy aniołek
Marzena poznała Artura w rodzinnym Krasnymstawie, dzięki koleżance z kursu obsługi kasy fiskalnej. Artur był chłopakiem tamtej dziewczyny. Ale ona wyjechała do Włoch i między nimi wszystko się skończyło. Wtedy Artur zadzwonił do Marzeny. Albo raczej Kasi, bo tak ją nazywał. Przywiózł czekoladowego aniołka. Dziesięć miesięcy później zaręczyli się. Po kolejnych 10 miesiącach byli już małżeństwem. – Był taki opiekuńczy, wesoły – mówi Marzena-Kasia. Krótko po zawarciu znajomości z przyszłą żona Artur wstąpił do wojska. – Byliśmy wtedy ze sobą za krótko, żebym mogła mu coś sugerować. Moi rodzice jeszcze na ślubie mówili mu, żeby odszedł z wojska – mówi Marzena. Ona sama nic wtedy nie wiedziała o wojsku, nie rozróżniała nawet wojskowych stopni. – Nie miałam pojęcia, co to za batalion. Dopiero potem dowiedziałam się, że to bordowe berety, spadochroniarze. A mnie do dziś te skoki przerażają – przyznaje kobieta. – Wojsko to było jego życie – wspomina i dodaje, że jej mąż chciał jechać do Afganistanu na pierwszą i trzecią zmianę, ale wtedy urodził się Rafałek i do wyjazdu nie doszło. – Ale i tak niewiele się widzieliśmy. Ciągle były jakieś ćwiczenia. Gdy rodziłam Rafałka, był w Niemczech na poligonie – opowiada.
Proszę, wróć
Artur zgłosił się do afgańskiej piątej zmiany. Żonie mówił, że będzie w Afganistanie jeździł bezpiecznym wozem. – Tak się cieszyłam, gdy znalazł się na liście rezerwowych, tzn. miał jechać do Afganistanu, gdyby ktoś inny tam zginął – wspomina Marzena. Ale i tak pojechał. Dlaczego? – Chcieliśmy wyremontować mieszkanie. No i on po prostu lubił wojsko – mówi kobieta. Jej mąż codziennie dzwonił, pisał, przysyłał internetem zdjęcia. – Nie mogłam z nim rozmawiać przez Skype’a, bo jak go widziałam, to zawsze płakałam i mówiłam, żeby wrócił – opowiada. Dzień przed wypadkiem Artur przysłał zdjęcia. Siedział na nich w swoim wozie – uśmiechnięty, w ciemnych okularach, z karabinami w obu rękach.
Następnego dnia do bielskiego mieszkania Pyców przyjechali oficerowie z jednostki. Marzena z dzieckiem była wtedy u rodziny na Lubelszczyźnie. Zadzwonili do niej. – Powiedzieli, że miał wypadek. Że stan jest ciężki. Następnego dnia przyjechali do Krasnegostawu. Dowódca powiedział, że mogę polecieć do Artura do Ramstein – opowiada Marzena. Poleciała. – Tamtejsi lekarze nie chcieli go już leczyć. Był w śpiączce, bez szans na wybudzenie. Powiedzieli, że przeżyje najwyżej 3 miesiące, i to się potem sprawdziło. Chcieli go odłączyć od aparatury – mówi Marzena. Ale ona zdecydowała, że weźmie go do Polski. Najpierw był w szpitalu w Krakowie, potem w Lublinie. Na chwilę jeszcze nadzieje odżyły, bo w lipcu Artur chwycił ją za rękę. Jednak wkrótce potem zmarł.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |