Bycie społeczną korzeniówką posiada co najmniej jedno „ale” – mimo że pozornie czuję się wolna, to nie ja kieruję swoim życiem - pisze s. Małgorzata Lekan OP.
Swego czasu wędrowałam wzdłuż górnego biegu Królowej Polskich Rzek, z zachwytem podziwiając wielość i czystość jej do pływów, wartki nurt i bujną, świeżą roślinność okalającą jej koryto.
Dla mnie, wychowanej na nizinach, wszystko to było nieprawdopodobną nowością. Wisłę znam z Gdańska, Torunia, Warszawy czy Krakowa. To, jak wygląda u swoich źródeł, w niczym nie przypomina potężnej, powolnej i przybrudzonej globtroterki z dalszych odcinków jej biegu. Na stokach Baraniej Góry Wisła jest źródłem krystalicznie czystych wód, ożywiających beskidzką roślinność. Wśród tych dostojnych buków, cisów i jodeł, rozłożystych paproci, ciepłolubnej szałwii i zimnolubnych przebiśniegów można znaleźć roślinę – i to wcale nie w małych ilościach – o której, widząc ją pierwszy raz, pomyślałam: „O rany, co to za bieda?!”.
Była to niska, około trzydziestocentymetrowa roślinka, wyrastająca samotnie ze skalistego podłoża i przypominająca raczej rachityczny badyl niż dumną przedstawicielkę flory Beskidu Śląskiego. Bez chlorofilu, ledwo trzymająca się ziemi, bezlistna i naga, a do tego blada jak zombie, wzbudziła moją litość i zarazem zainteresowanie. Zaczęłam szperać w sieci i szybko okazało się, że to korzeniówka pospolita z wariantem „owłosiona”.
Nie wiem, jakie uczucia wzbudza w tobie ten opis korzeniówki. We mnie wywoływała ona coś pomiędzy troską, obrzydzeniem i zafrapowaniem: „Co to za cudo?”, a może raczej: „Cóż to za okropieństwo? Dosłownie brzydkie kaczątko w świecie flory”. Bo okazuje się, że korzeniówka jest rośliną bezzieleniową, czyli nie prowadzącą fotosyntezy, i do tego – a może właśnie dlatego – pasożytniczą. Żyje w całkowitej zależności od grzybów, nie ma więc problemów z zakorzenieniem się w skałach. Strzępki grzyba wnikają aż do jądra komórkowego skórki korzenia roś liny, gdzie następnie pękają, a dzięki temu korzeniówka wchłania ich zawartość. Ten myko-heterotrof (pasożyt zależny od grzybów) pozyskuje związki organiczne najprawdopodobniej z drzew, od których grzyby wcześniej je przechwytują (podobnie jak w zjawisku mikoryzy).
Jakkolwiek ciekawie (bądź przerażająco) brzmi ten opis, korzeniówka pospolita to przykład organizmu, który może skłonić nas do refleksji. Jak każda istota żywa, ma w swoim DNA zapisany program na życie, własną tożsamość i swoje korzeniówkowe małe szczęście. Jednocześnie jednak jest totalnie niesamodzielna: we wszystkim – absolutnie we wszystkim! – zależy od innych organizmów. W swoim funkcjonowaniu całkowicie na nich po lega, a jednocześnie niszczy je bezlitośnie, bez krzty wdzięczności. Rozpycha się wśród roślin, zamiast liści rozwija tylko łuski, a minerały, wodę i wszystkie produkty fotosyntezy pobiera bez pardonu od swojego żywiciela, sama natomiast… stroi się w kwiaty – to jest jej pomysł na życie.
Wszystko bierze za darmo od grzybów, bo to jej żywiciele przejmują odpowiedzialność za produkcję, transport, wydalanie produktów przemiany materii, a także za rozmnażanie. Nic dziwnego, że przeciążenie i choroby to naturalny skutek zespolenia się z korzeniówką, a wycieńczenie i ostatecznie śmierć są bardzo realistycznym epilogiem tej relacji.
Porównanie korzeniówki z człowiekiem z oczywistych przyczyn jest nieco karkołomne; pozwala jednak uchwycić kilka ważnych intuicji dotyczących naszej umiejętności (bądź jej braku) budowania relacji. Po pierwsze, często wybieramy egzystowanie w ścisłej zależności od innych, bo zwyczajnie jest to dla nas wygodne. Jeśli ktoś się nami opiekuje, ratuje przy każdej nie komfortowej sytuacji, rozwiewa nasze troski i zmartwienia, zabezpiecza potrzeby życiowe i do tego robi to bez wystawiania rachunku, to nie rozwijamy się, nie zostawiamy też niczego dobrego dla innych – żyjemy wygodnie, ale bezowocnie, więc ostatecznie marnujemy swoje życie. Gdy nie stawia się nam żadnych wymagań ani sami ich sobie nie stawiamy, tym samym nie podejmujemy niepotrzebnego (w naszym mniemaniu) ryzyka przy schodzeniu z mięciutkiej kanapy społecznego pasożyta. Żyjemy komfortowo, rozrzutnie, nieodpowiedzialnie, a jak znudzimy się tą wygodą, zawsze możemy jeszcze wysunąć nowe roszczenia wobec żywiciela.
Bycie społeczną korzeniówką posiada co najmniej jedno „ale” – mimo że pozornie czuję się wolna, to nie ja kieruję swoim życiem. Mogę mieć oczekiwania, marzenia i chęci, ale ponieważ samodzielnie nie robię nic, żeby je zrealizować (bo nie biorę za nie odpowiedzialności), pozwalam, by także moje szczęście całkowicie zależało od innych.
Przypomina mi to sytuację panującą w rodzinie 78-letniej Haliny, której syn był uzależniony od swojej mamy na wzór korzeniówki – czego ona niestety nie dostrzegała. Nie dość, że nie wyprowadził się z domu, nigdy nie zaczął uczciwie pracować, by uniezależnić się finansowo, to jeszcze popadł w nałogi, z którymi nie musiał walczyć, bo patologicznie kochająca go matka robiła wszystko, żeby tylko syn nie doświadczył konsekwencji swoich czynów. Zarówno on, jak i ona żyli w ciągłej frustracji, kochali się i nienawidzili za razem, więc ostatecznie byli nieszczęśliwi. Tak silną zależność można przerwać tylko radykalnie, jak u korzeniówki – śmiercią jednego lub obojga...
*
Powyższy tekst jest fragmentem książki "Cała ja. O przyjaźni ze sobą i swoim ciałem". Autorka: s. Małgorzata Lekan OP. Wydawnictwo WAM