– 27 stycznia 2012 roku o godz. 19 spotkałem Jezusa. Potem rzuciłem in vitro – mówi Jacek Szulc, do niedawna lekarz jednej z największych klinik in vitro w Polsce w rozmowie z Joanną Bątkiewicz-Brożek
A co się stało z ponad 40 tysiącami? Poszły do kosza?
No właśnie – gdzie one są? Ale spójrzmy na końcowy efekt tych danych: urodziło się tylko 214 dzieci.
Czyli 2385 ciąż kobiety poroniły, a 40 tys. dzieci zginęło na wcześniejszym etapie.
A to są tylko oficjalne dane, za pół roku.
A nieoficjalne?
Byłyby bardziej szokujące. Mam też inne dane, z giełdy nowojorskiej. Firma, która produkuje leki potrzebne w programie in vitro, za kwartał wykazuje zyski opiewające na 11 mld dolarów. Tylko z leków do stymulacji jajeczkowania! Są też firmy, które mają sprecyzowany plan: najpierw sprzedają młodym dziewczynom antykoncepcję, czyli coś, co zniszczy ich płodność, a potem leki do stymulacji jajeczkowania w in vitro. Wiedzą, że po 35. roku życia te same dziewczyny, które kupiły od nich antykoncepcję, będą pracowały na ich dochody w klinikach in vitro.
Przerażające. Jako ginekolog potwierdza Pan też przy okazji, że antykoncepcja niszczy płodność.
90 proc. pań, które przychodzą do mojego gabinetu z problemem płodności, ma krótszy lub dłuższy epizod brania hormonalnych środków antykoncepcyjnych.
I milczymy o tym.
Tak jak na temat powikłań po programie in vitro, o skutkach zdrowotnych dla dzieci i dla kobiet.
Czemu?
A właśnie – czemu?
Jak zareagował szef, kiedy rzucił Pan in vitro?
Stwierdził, że na pewno gdzie indziej dali mi więcej zarobić. Ale powiedziałem mu jasno: nie mogę stać w rozkroku moralnym, w sprzeczności z tym, co mówi mi Bóg. A On mi mówi: „nie zabijaj”.
Kiedy Pan to zrozumiał?
Zaczęło się od tego, że u mojej bliskiej kuzynki rozpoznano raka żołądka. Pełna życia dziewczyna, a tu nagle diagnoza: trzy miesiące życia. Moja żona zmobilizowała rodzinę do modlitwy. U niej tradycja katolicka jest silna, u mnie w domu było inaczej, więc nawet nie myślałem w tym kierunku. Ktoś wtedy powiedział nam o rekolekcjach charyzmatycznych w Słupsku. „Jedźcie i tam módlcie się o uzdrowienie dla kuzynki!” Był 2012 r., przyjechał do Polski ojciec Bashobora. Pojechaliśmy. Ja jako kierowca, żona i syn przekupiony za sto złotych – był bliski apostazji, jego koledzy poruszali się w kręgach satanistycznych. Ale pojechaliśmy. I mogę powiedzieć, kiedy dokładnie w moim życiu spotkałem Jezusa: 27 stycznia 2012 roku o godz. 19.
Zareaguję młodzieżowo: wow! Jak doszło do spotkania?
Zacznę od tego, że zobaczyłem zupełnie nowe oblicze Kościoła: ludzie jakimiś językami mówią, upadają na ziemię, mimo że nikt ich nie dotyka. Moja żona też padła. A ona jest racjonalną kobietą! Myślę: co się dzieje?!
Duch Święty szalał.
Miary dopełniła 16-letnia szczuplutka dziewczyna, która stała za mną. Zaczęła nagle ryczeć męskim głosem. To była manifestacja demona. Ciarki mi po plecach przeszły. Spojrzałem na wystawiony Najświętszy Sakrament: – Jezu, Ty tu jesteś! – powiedziałem. I w tym momencie zalała mnie potężna fala miłości. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłem. Ze wszystkich stron przez wszystkie moje komórki wlewała się we mnie miłość.
Płakał Pan?
Jak dziecko. Miałem taki przebłysk świadomości, Bóg mi mówił: „Jacek, akceptuję cię takim, jakim jesteś. Narobiłeś różnych rzeczy, ale Ja za ciebie umarłem, żebyś ty mógł być ze mną przez całą wieczność”. Spojrzałem w bok. W konfesjonale siedział ksiądz. Pobiegłem. I mówiłem rzeczy, o których nigdy wcześniej bym nie powiedział. Przed oczami miałem nawet sceny z dzieciństwa. Duch Święty zaczął we mnie działać! Taki stan oczyszczania trwał przez dwa miesiące.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |