Powiedzieli, aby wychodzić. Tatuś pierwszy, potem mamusia z Lucynką i Zosia. Ja zamykałam kolejkę. Myślałam: „Boże, gdzie nas prowadzą?”. To był czas, gdy Żydów palili za cmentarzem Janowskim. Taka poświata szła nad Lwowem – pani Maria Gruszczyńska zawiesza głos.
Marysia, ten świat taki mały...
Z rodziną przyjechaliśmy do Krakowa w 1945 r. Leszek mi napisał, że wylądował w Gliwicach. Nie ujawniał nikomu, że walczył w AK. Transport się zatrzymał między Zabrzem i Gliwicami. Powiedzieli im, aby sobie szukali mieszkań. Leszek przeszedł całe Gliwice. Domy były zbombardowane, ale widać było, że to piękne miasto. Miałam 21 lat, jak wyszłam za mąż. Pobraliśmy się w Krakowie w 1948 u św. Barbary. Dzień po ślubie mamusia zapakowała trochę rzeczy i pojechaliśmy z Leszkiem do Gliwic.
Nasze małżeństwo strasznie dobrze nam się udało. Jesteśmy ze sobą szczęśliwi. Mąż jest bardzo mądrym, szlachetnym człowiekiem. Urodziłam trzech chłopaków. Bardzo też chciałam dziewczynkę, ale Pan Bóg nie dał. Tak mi się w życiu zdarzyło, że się zaczęłam u pani doktor Teresy Kramarek z duszpasterstwa rodzin uczyć, jak wygląda płodność małżeńska. Przez dwa lata. Zdałam egzamin. Potem poznałam małżeństwo Billingsów. I od nich też się uczyłam. Dostałam papiery i ksiądz proboszcz mówi: „Pani Mario, trzeba otworzyć poradnię”. I tam miałam dyżury jako instruktorka dla małżeństw. A gdy otwarli studia zaoczne prawnicze, to zaczęłam studiować prawo. I tak biegło moje życie.
W 1956 zaczęliśmy duszpasterstwo. Po przyjeździe Billingsów do Warszawy zostałam mianowana instruktorką z diecezji. Pięć nas takich było w całej Polsce. Krajową instruktorką była Hanka Lorenz, kobieta samotna. A ja zamężna, matka trzech chłopaków, bardzo zyskałam na tym, że w życiu małżeńskim praktycznie mogłam wiedzę wykorzystać. Księża zaczęli mnie pytać. Bo dla nich przy spowiedzi to był częsty problem, jak to wygląda w pożyciu małżeńskim. No a ja z kolei zawsze byłam otwarta i umiałam wszystko powiedzieć.
Pan Bóg nam bardzo błogosławił. Potem, jak mieliśmy naszego Ojca Świętego, pojechaliśmy do Rzymu. A on mnie znał jeszcze z Krakowa. I jak nas zaprosił, mówi: „Marysia, jak to się dzieje, że świat taki mały i ty tu się ze mną w Rzymie spotykasz?”.
Tyle cudownych zdarzeń, że się w głowie nie mieści. Mąż teraz już prawie nie słyszy. A ja głos mam mało dźwięczny. Więc jak rozmawiamy, to staję naprzeciw i mówię bardzo głośno. A on koreluje usta moje, mimikę i się dogadujemy. Tyle lat małżeństwa. Wierzyć się nie chce. Mówią: „Pani Mario, ja zawsze liczyłam panią 20 lat mniej”. Już nieraz słyszałam, że nie wyglądamy na te nasze 90 parę lat. A podoba mi się moda. Umiałam się zawsze obszyć. I majster krawiecki jestem. Takie dobre życie. Mąż tak poskładany, a ja bałaganiara, i on wytrzymuje ze mną. Ale przeciwieństwa się przyciągają.
Krzysztof Błażyca
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |