Kula zahaczyła mi o skroń

– Rodzina myślała, że nie żyję. Zamawiali już za mnie Msze żałobne. Kiedy nocą zapukałem do rodzinnego domu i powiedziałem, że to ja, siostra od drzwi uciekła z krzykiem przerażenia – opowiada Eugeniusz Borkowski, żołnierz AK.

Wojna zastała go w Hajnówce. Miał wówczas 15 lat. Ojciec, rolnik spod Siedlec, przeprowadził się tam wraz z całą rodziną, by prowadzić gospodarstwo ogrodnicze. W 1939 roku najpierw przyszli Niemcy. Później, w wyniku traktatów zawartych pomiędzy okupantami, wycofali się, by zrobić miejsce Sowietom. Już kilka dni po zajęciu Hajnówki przez Armię Czerwoną rodzina Borkowskich dowiedziała się, że czeka ich zsyłka na Syberię. Postanowili uciekać. Chcieli skorzystać z prawa, które dawało ludności cywilnej możliwość powrotu na ziemie urodzenia. Nie było łatwo. Jeszcze na dworcu kolejowym jeden z niemieckich żołnierzy chciał ich odesłać do domu. Ale uległ łzom matki Eugeniusza. Udało im się wjechać na teren Generalnego Gubernatorstwa. Przechodzili kolejne upokorzenia. Podczas kwarantanny, rozebrani do naga, musieli przechodzić pod prysznicami, z których lała się jakaś ciecz. Mężczyźni razem z kobietami. Było to dalekie od szacunku dla człowieka, z jakim dotychczas się spotykał.

Konspiracja od dziecka

Kiedy przybył do Siedlec, rozpoczął naukę w szkole mechanicznej. Już tam zaczął konspirować. Został zaprzysiężony w Związku Walki Zbrojnej. – Drukowaliśmy ulotki, pisaliśmy hasła na murach. Ale najważniejszym naszym działaniem było rozkręcanie kolejowych szyn pod Mińskiem Mazowieckim. Uczyliśmy się w szkole mechanicznej, więc nie mieliśmy z tym problemu – opowiada. Na twarzy na chwilę pojawia się szelmowski uśmiech. Szkołę skończył z tytułem czeladnika. Postanowił przenieść się do Warszawy. Ojciec jeździł tam handlować serami. Dzięki wypracowanym przez niego kontaktom udało się załatwić skromne mieszkanie. Eugeniusz podjął naukę w Szkole Wawelberga, którą Niemcy zredukowali do poziomu gimnazjum. Wówczas dostał się też do podchorążówki. Spotykali się codziennie w willi przy pl. Słonecznym. – Nauczyli nas posługiwania się bronią. Dalej rozkręcaliśmy też szyny. Moi najbliżsi koledzy brali udział w zamachu na Kutscherę. Niestety, znalazł się między nami szpicel, który nas wydał. Gdy przyszli Niemcy, nikogo z uczniów podchorążówki nie było. Jednak gestapowcy rozstrzelali natychmiast wszystkich mieszkańców willi – opowiada pan Eugeniusz.

Z podchorążówki do lasu

Chłopcy ukryli się w mieście, na tzw. melinach. Tam pan Eugeniusz dostał rozkaz, który kierował go do leśnej partyzantki. Miał przenieść się w okolice Radomska. – Trafiłem do leśniczówki. To było bodajże w Ujazdowie. Tam miałem czekać na mój oddział – wspomina. Po kilku tygodniach dołączył do partyzantów oddziału „Grunwald”. – Moim dowódcą był porucznik ps. „Andrzej”. Później, dopiero po wojnie, dowiedziałem się, że był to profesor leśnik Florian Budniak z Poznania – dodaje. Zaczęło się wojenne życie. Nieprzespane noce, deszcz, wiatr i walka... Choć pamięć ma swoje prawa, pan Eugeniusz wspomina kolejne akcje. Jedną z ważniejszych potyczek była bitwa pod Krzętowem. – Wzięliśmy tam do niewoli 99 Niemców. Byli wśród nich gestapowcy i własowcy oraz kilkudziesięciu żołnierzy Wehrmachtu. Ci pierwsi zostali oddani pod sąd polowy. Po zbadaniu ich spraw, na mocy wyroku, zostali rozstrzelani. Żołnierzy Wehrmachtu rozebraliśmy do bielizny i wypuściliśmy. Jeden miał mało szczęścia, bo ujęliśmy go w kolejnej potyczce – mówi weteran.

Z bronią nie mieli większych problemów. – Sporo jej pochodziło z angielskich zrzutów. Ja miałem niezawodnego stena. Ale w oddziale używaliśmy także PIAT-a. Ważył dobrze powyżej 20 kg. To była taka rura, z której odpalało się pociski przeciwpancerne. To była niezła broń. Raz udało się nam za jej pomocą strącić samolot, który latał nisko nad lasem, żeby tropić partyzantów – wspomina. Pan Eugeniusz doskonale pamięta także długi marsz na pomoc walczącej Warszawie. Wędrując głównie nocami, dotarli aż pod Skierniewice. Później w jednej z bitew został ranny. – Dostałem w nogę. Druga kula zahaczyła mi o skroń, ale miałem sporo szczęścia. Zaledwie mnie drasnęła, choć zerwała sporą połać skóry. Dowództwo skierowało mnie więc na leczenie do jednej z pobliskich leśniczówek. Ale 21 stycznia 1945 roku dostałem rozkaz demobilizacyjny.

Powrót umarłego

Od leśniczego dostał cywilne ubranie. I trzy butelki bimbru. To stanowiło cały jego majątek. Dzięki bimbrowi załatwił sobie z sowieckimi żołnierzami transport do samych Siedlec. Dotarł tam nocą. Zapukał do domu rodzinnego. Do drzwi podeszła jego siostra. Kiedy usłyszała, że to Gienek, uciekła z przeraźliwym krzykiem. Dopiero później drzwi otworzył ojciec. Okazało się, że nie mając kontaktu z synem, rodzina żyła w przekonaniu, iż zginął w partyzantce. Poszli do parafii. Ksiądz odprawił egzekwie, zmawiali za niego Msze żałobne... – Później była ogromna radość. Kiedy byłem w partyzantce, nie było nam wolno utrzymywać kontaktów z bliskimi – wyjaśnia.

Dzięki kuzynowi pracującemu w komisji wojskowej uniknął służby w PRL-owskim wojsku. Pojechał do Warszawy. Chciał kontynuować naukę. Spotkał prof. Aleksandra Potyrałę, który stworzył klasę okrętową. Później profesor założył szkołę „Konradinum”. Eugeniusz postanowił przenieść się na Wybrzeże. – Tam zrobiłem maturę. Poznałem także ks. prał. Józefa Zator-Przytockiego. Wtedy religia jeszcze była w szkole. Ksiądz Zator-Przytocki uczył nas w technikum. Oprócz niego mieliśmy wspaniałych wykładowców. Wspomnianego prof. Potyrałę i prof. Jerzego Doerffera. A w niedzielę na Mszę chodziliśmy czwórkami. Tak było do aresztowania księdza – mówi pan Eugeniusz. – I on, i ja wiedzieliśmy, że obaj byliśmy w AK – dodaje.

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg