Szybowanie to według niego poezja. Bywało, że latał na wysokości trzech tysięcy metrów w towarzystwie orłów. Paralotniarz z Ustki przygodę z lataniem zaczął zwyczajnie: od podglądania mew na usteckim osiedlu.
Lot z ogromnym ptakiem, skrzydło w skrzydło, gdy słychać tylko szum powietrza… tego się nie da opisać – mówi Waldemar Janiszewski, paralotniarz z Ustki. Choć włada umiejętnościami sprawdzonymi podczas tysięcy godzin lotów, to początkującym adeptom powietrznych podróży zazdrości emocji towarzyszących pierwszemu oderwaniu się od ziemi. – Latanie daje niesamowitą satysfakcję i tę stronę tego sportu staram się ludziom pokazywać – mówi instruktor szkoły latania Aquila Paralotnie.
Wybrzeże już mu nie wystarcza. Szybuje nad lądami, górami, w Polsce i za granicą, ściga się z mistrzami. Z jego inicjatywy odbył się w Ustce na przełomie czerwca i lipca Columbus Festiwal Wiatru, w którym wystąpili mistrzowie świata i Europy, członkowie polskiej kadry narodowej.
Koty i mewy
– Koty łażą wszędzie wokół swojego gniazda – mówi Waldemar Janiszewski i wiadomo, że ma na myśli nie czarnego mruczka, który właśnie wybiera się na spacer specjalnym włazem w oknie, lecz samego siebie z czasów, gdy jako 10-latek krążył po usteckich klifach, bawiąc się w chowanego lub strzelając z kija. – Chodziliśmy tam „w Himalaje” i je zdobywaliśmy. Szło się trawersem, czasem zjeżdżało na tyłku… Glinę ciężko było wyprać – uśmiecha się.
Nie musiał zresztą biec na wybrzeże, by obserwować wiatr. – Gdy powietrze uderza o klif, tworzy się fala, na której lotnik może utrzymać się nawet wiele godzin. To robiły mewy na naszych blokach. Całe stada śmieszek wisiały w górze godzinami, bawiły się ze sobą, koziołkowały po chleb, który im rzucaliśmy – wspomina pan Waldemar.
Wykorzystywał te obserwacje, budując modele szybowców i walcząc z kolegami na papierowe samoloty, którym dorabiał śmigła, zmieniał wyważenie. – Wyrobiliśmy sobie solidne podstawy techniczne, poznaliśmy aerodynamikę. Dziś ludziom brakuje podstawowej wiedzy, nawet dorośli zadają banalne pytania – zauważa.
Najciekawszym obiektem w mieście była dla niego modelarnia – do czasu, aż zobaczył paralotnię na usteckim klifie. Wówczas zapomniał o modelarstwie lotniczym. – Zobaczyłem, że na tym da się latać – wspomina. – Musiałem spróbować, mam coś takiego w sobie – chciałem poczuć przestrzeń, podziwiać ją.
Zanim założył uprząż, podglądał szybujących kolegów i pochłaniał kompendium paralotniarstwa. W 1998 roku został laureatem konkursu „Przeglądu Lotniczego”, jednak zamiast kursu paralotniarskiego, który (zgodnie z tytułem konkursu „Zacznij latać tego lata”) umożliwiłby mu spełnienie marzenia, wygrał… rękaw do pomiaru wiatru. Wymarzony cel osiągnął cztery lata później.
Hawaje w Ustce
Podczas szkoleń W. Janiszewski adeptom paralotniarstwa pomaga zrozumieć, co dzieje się nad ziemią. Uważa, że latanie na klifie można porównać do surfowania na Hawajach, do którego potrzeba dwóch długich rzeczy: deski i fali oceanicznej. – Surfer wskakuje na grzbiet fali i zjeżdża po niej. Powietrze działa podobnie jak woda. Wiatr uderza w stok klifu i wybija się wysoko, tworząc wielką powietrzną falę – tłumaczy paralotniarz. Oczywiście im większy stok, tym większa fala, co wykorzystują piloci szybowców, osiągający w górach pułap nawet 10 kilometrów, czym zdobywają kolejne „diamenty”, czyli odznaki przyznawane za przekroczenie 5 tys. metrów przewyższenia. – Kiedy słyszą komunikat „w górach halny”, pakują walizki i jadą na Podhale. Tak samo my na Wybrzeżu: czekamy na falę.
W naszym regionie najwyższe klify ma Ustka, choć to i tak nieduże, najwyżej kilkunastometrowe uskoki. Wyższe są na wschód, w kierunku Gdyni. Zaprawiony lotnik da jednak radę dolecieć z Ustki do Rowów i z powrotem, o ile uda mu się „przeskoczyć” wypłaszczenia terenu – do tego konieczny jest jednak wiatr od morza.
Co ciekawe, nawet jeśli jest on wystarczająco silny, jego fala jest dość niska, więc nie podniesie wyżej niż kilkaset metrów. – Można próbować, ale trzeba uważać, by nie wpakować się w kłopoty – pan Waldemar przestrzega przed turbulencjami na styku morza i lądu. – Trochę jak w korridzie. Można klepnąć byka w zad, ale… ta sztuka nie zawsze się udaje.
Ciepło–zimno
Na wykresie z jego przelotu w Austrii, zapisanego śladem GPS, widać 120-kilometrową wstęgę, zwijającą się co rusz w serpentynę. Wyrysowanie jej na niebie trwało ponad sześć godzin. Serpentyny to kominy termiczne, w których pan Waldemar nabierał wysokości.
W kominach termicznych (płożą się one na stokach) powietrze jest cieplejsze niż otoczenie, wznosi się w górę, a z nim także owady, ptaki i on. Wyczuwa ciepłe powietrze, ale pomagają mu w tym także przyrządy. Wariometry mierzą ciśnienie i piszczą, podobnie jak samochodowe czujniki parkowania – tym szybciej, im szybciej wznosi się lotnik.
– Latamy z prędkością ok. 40 km na godzinę względem powietrza. Na klifie czasem tego nie czuć, bo lecąc pod wiatr, może nam się wydawać, że stoimy w miejscu. Zresztą im wyżej, tym poczucie prędkości jest mniejsze i gdyby nie przyrządy, to trudno byłoby ocenić, czy w ogóle lecimy w jakąś stronę – tłumaczy.
Kominy są ciepłe wewnątrz, ale kiedy się z nich wyskoczy... można zmarznąć. Każde 100 metrów wysokości to 1 stopień Celsjusza mniej. – Na lot na wysokości dwóch kilometrów trzeba się porządnie ubrać, bo to nawet 20 stopni różnicy – przestrzega instruktor. Zresztą ubranie izoluje także przed nadmuchem powietrza oraz przed otarciem naskórka przy starcie czy lądowaniu. – Skrzydło potrafi pokazać rogi – przeciągnąć lotnika po trawie, rzucić na krzaki.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |